#comments { color: #000; }

niedziela, 31 sierpnia 2014

6.

Tak sobie wcześniej myślałam, że w wakacje blog pójdzie z rozdziałami do przodu, ale się baaardzo myliłam. Chyba w roku szkolnym lepiej mi się pisze - wtedy, kiedy olewam obowiązki dla rozdziału, tak XD cholera, trzeba się wziąć za siebie.Poza tym... jest czwarta nad ranem więc nie jestem pewna, czy ten rozdział powinien się tu znaleźć już teraz, ale nieważne.

    Wędrowałam korytarzem i choć zamiast myśleć o wykonywanym przeze mnie patrolu marzyłam jedynie o wygodnym łóżku, to ciążąca z przodu szaty odznaka Prefekta przypominała mi o obowiązkach i nic nie mogłam na to poradzić. Zwlekłam się po schodach, ciężko stawiając każdy krok, a gdy już znalazłam się na parterze usiadłam na najniższym stopniu i wyciągnęłam z kieszeni złożoną na pół, błękitną kopertę. Przyjrzałam się jej już po raz kolejny - drobne, wąskie litery w rogu układały się w moje imię i nazwisko - i wyciągnęłam ze środka już nieco zmięty list. Korytarz był ciemny i choć przy wrotach do Wielkiej Sali zapalone były świece, to musiałam przyświecić sobie różdżką, żeby móc cokolwiek przeczytać.

Kochana Lily,

Mam nadzieję, że nie będziesz na nas zła - w końcu ledwie minął pierwszy tydzień września, a ja już piszę do Ciebie list. Mam czasem wrażenie, że wciąż nie dorośliśmy do Twoich wyjazdów, choć Ty już sobie dawno z tym poradziłaś.
Nie chcę zajmować ci zbyt wiele czasu - w sumie chciałam Ci tylko powiedzieć, żebyś nie przejmowała się tak zachowaniem Petunii i nie słuchała jej docinków. Wiesz przecież, że jej też jest z tym bardzo ciężko. Jest też w końcu trochę zazdrosna o tę szkołę i Twoje umiejętności, ale jeszcze z tego wyrośnie. Zobaczysz. Na pewno jest z Ciebie tak samo dumna, jak my.

                                                                                                                                      Mama

PS: Ta paskudna sowa znowu podziobała mi rękę. Naprawdę wszyscy tam wysyłają listy przy pomocy tych wrednych ptaków? Nie da się tego jakoś obejść?


- Nox - mruknęłam pod nosem, a korytarz znów oświetlały jedynie blade płomyki świec.
Schowałam list do kieszeni, próbując odpędzić myśli o siostrze jak natrętną muchę i choć czułam, jak łzy napływają mi do oczu to odetchnęłam głęboko, starając się je powstrzymać. Żałowałam wtedy, że nie było ze mną Remusa - miałabym przynajmniej z kim porozmawiać i móc jakoś odciągnąć się od tego tematu, ale kiedy byłam sama... nie umiałam.
Moja starsza siostra, Tunia, zachowywała się wobec mnie inaczej od momentu, kiedy dowiedziała się, że ta szkoła to wcale nie są wymysły tego "dziwnego chłopaka ze Spinner's End". Mama ciągle mówiła mi, że na pewno jeszcze z tego wyrośnie i w końcu wszystko wróci do normy, ale z roku na rok sama dostrzegałam, że jest coraz gorzej. Petunia przestała nawet odprowadzać mnie z rodzicami na pociąg, a gdy przyjeżdżałam na Boże Narodzenie i wakacje praktycznie nie rozmawiałyśmy.
Nagle usłyszałam jakiś hałas na korytarzu, więc podniosłam głowę, wyrwana z zamyślenia.
- Na gacie Merlina, James, mówiłem ci o pelerynie! -  stwierdził Syriusz, rzucając jeszcze po chwili kilka przekleństw. Jaką znowu pelerynę? Co to miało do rzeczy? Bez sensu, ale czego ja się niby mogłam po nich spodziewać... Chłopcy wybiegli z korytarza i rzucili się w stronę schodów, nim zdążyłam zareagować. Nim przemknęli obok mnie, zdążyłam jedynie dostrzec, że James trzymał w ręce jakąś pustą buteleczkę.
- Nie widziałaś nas! - krzyknął Potter, gdy mnie minął i nim zdążyłam się obrócić, byli na szczycie schodów.
- Stójcie! - krzyknęłam za nimi i momentalnie się zerwałam, jednak ci ani myśleli mnie posłuchać. Uch, czasem naprawdę miałam ochotę oddać tę odznakę i pozwolić komuś innemu się użerać z tymi wszystkimi uczniami, którzy łamią regulamin... Wbiegłam po schodach i rozejrzałam się po korytarzu, ale już nikogo już tam nie było. Wtedy nad głową usłyszałam perlisty, denerwujący śmiech. Westchnęłam. Jeszcze tego dziś brakowało.
- Gdzie oni poszli? - spytałam bez przekonania, unosząc wzrok ku sufitowi. W końcu jak wiarygodny mógł być Irytek? Ten lawirował między dwoma żyrandolami i śmiał się, a gdy mnie usłyszał zniżył się nieco i wyszczerzył się szeroko, wybałuszając na mnie oczy.
- Ktoś ci te włosy pofarbował za karę czy po prostu tak wyglądasz?
Zaśmiał się z własnego żartu, a ja zmarszczyłam brwi. Poczułam się trochę urażona i choć nie chciałam dać tego po sobie poznać, by poltergeist nie zechciał drążyć tematu, to moja ręka automatycznie powędrowała w stronę włosów.
- Gadaj natychmiast gdzie oni są! - podniosłam głos, już całkiem zirytowana. Ten w odpowiedzi wyciągnął rękę w lewo, po czym pokazał mi język i zniknął w ścianie.
Paskudne duszysko.
Nie miałam pojęcia, czy poltergeist mówi prawdę, jednak wolnym krokiem skierowałam się we wskazanym w niego kierunku. Na szczęście tym razem przeprawa z duszkiem nie trwała długo, choć wiedziałam, że pewnie i tak nie miałam szans dogonić chłopaków - zwłaszcza z moją kondycją. Jeśli schody nie miały kaprysów, to pewnie i tak już byli praktycznie pod portretem Grubej Damy...
Kiedy mijałam zakręt prawie wpadłam na trzy osoby stojące na korytarzu. Stanęłam jak wryta.
- Potter, Black - powiedziała zrezygnowanym tonem profesor McGonagall, która w tamtej chwili wyglądała tak, jakby bardzo rozbolał ją ząb. Stała naprzeciwko chłopaków, a ściana za ich plecami uniemożliwiała jakąkolwiek próbę ucieczki. - Co wy znowu zrobiliście?
James zrobił oburzoną minę, a ja zastanawiałam się, skąd tak nagle ta kobieta się tu wzięła. Jakby się aportowała!
- Jak pani profesor może nas zawsze o wszystko podejrzewać? To skrajnie niesprawiedliwie - obruszył się.
- Przecież nic się nie stanie, jak czasem się przejdziemy po korytarzu wieczorem - dodał Syriusz z taką samą powagą. - To nie znaczy, że coś od razu kombinujemy!
Kobieta westchnęła głęboko i zacisnęła usta w wąską linię. Wyglądała na bardzo zmęczoną, co nawet sugerował ton jej głosu - nic więc dziwnego, że dostrzegła mnie dopiero po krótkiej chwili.
- Och, czyli to was słyszałam - zwróciłam się do chłopaków beznamiętnym tonem, czując na sobie spojrzenie całej trójki. - Myślałam, że to znowu Irytek, ostatnio są z nim problemy...
- Wydawało mi się, że pan Black i pan Potter przybiegli tutaj ze strony parteru - stwierdziła McGonagall. Spojrzałam jej prosto w oczy, po czym przeniosłam wzrok na huncwotów. James utkwił we mnie swoje orzechowe oczy i pokręcił głową z błagalną miną - ruch ten jednak był ledwo dostrzegalny, chłopak zadbał bowiem o to, by nie zwrócić uwagi profesorki. Przejechał głową po włosach w nerwowym geście, a ja przełknęłam ślinę.
- Ja nie... nie widziałam nikogo na parterze.
Słowa te wyrzuciłam z siebie szybko i czułam, że czerwienieją mi policzki.
- Byłam tam przed chwilą - dodałam po krótkiej chwili ciszy, a wzrok McGonagall jakby złagodniał. Potter i Black patrzyli na mnie jak na kosmitę, a ja zaczęłam zastanawiać się, co ja właściwie zrobiłam. I w jakim celu. To przecież wyglądało tak, jakbym popierała ich zachowanie! Mogłam przecież powiedzieć, że coś kombinowali. Mieli nawet jakiś eliksir - widziałam pustą fiolkę! Coś takiego nie powinno ujść im płazem i czułam się dziwnie z myślą, że jednak przeze mnie tak się stanie.
McGonagall jeszcze przez dobrych kilka minut prawiła chłopakom morały, jednak w sumie im się upiekło - czego się nieco obawiałam. Gryffindor po raz kolejny stracił punkty przez poczynania huncwotów i wtedy zostałam poproszona, by jako prefekt odprowadzić chłopaków do wieży. Nawet nie zdążyliśmy się odwrócić, gdy zza zakrętu wyłoniło się dwóch Ślizgonów.
Z co najmniej trzykrotnie powiększonymi tyłkami.
Huncwoci wybuchnęli śmiechem.


    Było tak gorąco, że w zamku nie dało się wytrzymać - nic więc dziwnego, że po błoniach spacerowała cała gromada uczniów. I pomyśleć, że jakieś pół godziny wcześniej padał deszcz... Na szczęście trening skończyliśmy, gdy jeszcze było chłodno, więc z kilkoma osobami z drużyny i Rosalie zdążyliśmy zająć nasze miejsce pod płaczącą wierzbą.
- Miałam nadzieję, że w końcu porozmawiamy sami - powiedziała Krukonka półgębkiem, gdy pozostali się o coś pokłócili, a na jej piegowatej twarzy ukazał się wyraz niezadowolenia. W odpowiedzi jedynie wzruszyłem ramionami, bowiem nie widziałem powodu, dla którego miałbym się zrywać ze spotkania z chłopakami, bo ich towarzystwo mi ani trochę nie wadziło. W końcu to nie randka. Zresztą... musiałem im jeszcze opowiedzieć o tym, jak z Jamesem nieco, cóż, napompowaliśmy Ślizgonów i to zanim pojawi się Lily albo któraś z dziewczyn. Cholera, gdyby się teraz dowiedziała, chyba nie przeżyłbym godziny.
- Na brodę Merlina, powinniście dopracować te kleszcze Parkina, a wy chcecie się skupiać na jakichś pierdołach - stwierdził Edward; to ten, przez którego drużyna Lily ostatnio przegrała. Gdy James usłyszał te słowa przeklął tak, że Rosalie aż otworzyła szerzej oczy ze zdumienia.
- Chciałeś wiedzieć dlaczego cię wylałem, nie? - ze zdenerwowaniem przejechał ręką po włosach. -  No to masz odpowiedź, idioto.
Ed zastanawiał się przez chwilę, co mu odpowiedzieć; otworzył usta, jak gdyby chciał się odezwać, jednak po krótkiej chwili je zamknął, rozmyślając się. W międzyczasie wyciągnął też rękę w stronę mojego Nimbusa 1500. Powstrzymałem odruch, by wbić mu różdżkę w oko i jedynie odepchnąłem jego łapsko. Chłopak odskoczył szybko i chyba nieco zbyt gwałtownie, niż bym się tego spodziewał, a choć chciał ukryć zaskoczenie, to jego mina mówiła sama za siebie. Zmrużyłem oczy, patrząc na niego.
- Nie. Dotykaj. Tego - wycedziłem przez zaciśnięte zęby, a wtedy ten nieco się przestraszył. Mogłem w końcu tolerować jego obecność (do pewnego stopnia), jednak wszyscy wiedzieli, że miotły nie pozwalam dotykać każdemu, kto akurat ma na to ochotę. To nie jest w końcu jakaś tam Księżycowa Brzytwa!
W każdym razie, Ed był chyba bardzo zdeterminowany do tego, by nam uprzykrzać życie. Nie tylko siedział na naszym treningu na trybunach (bo nikt nie pozwolił mu wejść na boisko) i komentował, ale i wlókł się za nami aż tutaj i udawał wielkiego znawcę gry.
- Wiesz, Ed - zaczął Eric Reeves, nasz pałkarz, gdy Gryfon znów zaczął gadać jakieś bzdury. - To, że będziesz próbował wcisnąć nam te swoje głupawe strategie nie sprawi, że Potter weźmie cię do drużyny...
Wtedy dopiero rozpętała się kłótnia (nawet Rosalie - zwykle opanowana i pokojowa - się wtrąciła!) i gdy w końcu Ed skapitulował i poszedł, przeciskając się przez grupkę Ślizgonów, wszyscy byliśmy w podłych humorach. Gdyby nagle zza chmary uczniów nie wyłoniła się Ann i Katie (która ciągnęła za sobą swojego kuzyna, Charliego), to pewnie siedzielibyśmy w takiej grobowej ciszy do wieczora.
- Co tu tak cicho? - spytała Annie, rozglądając się. Gdy zauważyła Rosalie, posłała mi pytające spojrzenie; od razu zrozumiałem, o co jej chodzi i pokręciłem nieznacznie głową. Już myślała, że się znowu umawiam na jakieś randki, ale to naprawdę było tylko zwykłe spotkanie. W końcu jaka to randka w towarzystwie kumpli?
- I gdzie się podział nasz najlepszy ścigający? - zaśmiał się Charlie, a wtedy opowiedzieliśmy mu o całej sytuacji i choć wcześniej nas to jedynie wkurzało, to po chwili wszyscy nabijaliśmy się z tego kretyna. Po jakimś czasie rozmowa zeszła na zupełnie inne tory, a wszyscy prawie zapomnieli o sprawie.
- A tak właściwie, Syriusz, to słyszałam, że Ślizgoni mieli przez was ostatnio małe problemy... - zaczęła Katie. Mówiła tak, by nikt poza mną jej nie usłyszał, a w jej głosie brzmiało rozbawienie.
- Właściwie to całkiem spore. Dwa ogromne, nie mieszczące się w drzwiach problemy.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Zwinąłeś Lily eliksir rozdymający, co?
Ups. Chciałem skłamać, ale trafność przypuszczeń dziewczyny tak mnie zaskoczyła, że wszystko było po mnie widać i już nie udało mi się z tego wykręcić - musiałem wszystko powiedzieć. Przynajmniej obiecała, że Beckett się nie dowie...
Myślałem o swojej durnej wpadce przez dłuższą chwilę (jak można się wydać tak łatwo?) i chciałem jeszcze spytać o coś Katie, ale ta już rozmawiała z pozostałymi i nie chciałem im przerywać, żeby nie zwrócić na siebie uwagi. Spojrzałem jeszcze na drugą przyjaciółkę, a gdy zobaczyłem, że tak samo jak ja chwilowo nie się udziela w konwersacji, przysunąłem się do niej bliżej.
- Annie...? - szepnąłem z nadzieją, że śmiechy pozostałych mnie nie zagłuszą. Blondynka spojrzała na mnie pytająco, a ja wziąłem głęboki wdech. - Lily z wami nie było?
W odpowiedzi Ann na krótki moment wwierciła we mnie swoje brązowozielone spojrzenie. Po dłuższej chwili leniwie odgarnęła włosy i uśmiechnęła się znacząco.
- Spokojnie, zdążysz się z nią zobaczyć - odparła, wciąż się szczerząc, a ja nie wiedziałem, o co jej chodzi. To znaczy, domyślałem się, ale przecież ja nie...
Nieważne.
Odwróciłem głowę, trochę zakłopotany zachowaniem Ann, a moją uwagę zwróciła stojąca nieopodal grupka Ślizgonów. Mimo że stali w pełnym słońcu (a wtedy nawet w cieniu było gorąco), to część z nich miała peleryny, a rękawy opuścili do samych nadgarstków. Na sam ich widok kąciki ust mi zadrżały, ale gdy dostrzegłem Regulusa tuż obok nich, mina nieco mi zrzedła.
Kochany braciszek.
Rozmawiał z którymś ze starszych Ślizgonów i choć nie słyszałem ani słowa, tematu mogłem się domyślić. Matka na pewno jest bardzo dumna z tego, że jej ukochany synek zadaje się ze śmierciożercami i wkrótce będzie jednym z nich! "O ile już nie jest", przeszło mi przez myśl - w końcu nawet nie pamiętałam, kiedy ostatnio rozmawialiśmy, więc skąd miałem wiedzieć? Reg jakoś nie zwierzał mi się z takich rzeczy... Nagle mój brat spojrzał w naszą stronę, a ja odwróciłem głowę, udając, że wcale tam nie patrzyłem.
- Oho, mały braciszek coś kombinuje? - spytał Will Harvey, a pozostali nagle ucichli. Rosalie spojrzała w stronę Ślizgonów, jakby szukając kogoś wzrokiem, po czym spojrzała na mnie, zaciekawiona. Zerknąłem jeszcze raz w stronę Regulusa, który właśnie rozmawiał o czymś ze Smarkiem, po czym powoli odwróciłem głowę w stronę przyjaciół.
- Chyba już nie mam brata - uśmiechnąłem się szeroko.


    - Wybacz, Peter, że zmarnowałam ci popołudnie - mruknęła Lily, a ja zaprzeczyłem chyba po raz setny, odkąd wyszliśmy z tamtej starej, nieużywanej klasy. Dziewczyna szła ze wzrokiem wlepionym w podłogę, a ja wlokłem się za nią, taszcząc kociołki. Tuż obok nas dreptał Błystek, który niósł torbę pełną składników. Beckett potrzebowała pomocy w przenoszeniu tego całego złomu, a ja postanowiłem pomóc. Zresztą nie miałem pojęcia, co było w tym wszystkim takiego "zmarnowanego"; kiedy dziewczyna sypała przekleństwami nad czterema wrzącymi kociołkami (naraz!), rozmawiałem ze skrzatem i rozglądałem się po klasie. Syriusz i James znaleźli ją specjalnie dla Lily, żeby miała miejsce na te swoje wszystkie eliksiry i inne głupoty i choć z założenia była to dawna sala do numerologii, to przez te wszystkie lata uczyniono z niej rupieciarnię. Było tam dosłownie wszystko! Półki, na których piętrzyły się stosy grubych, starych ksiąg (robiły wrażenie, mimo że nigdy nie przepadałem zbytnio za czytaniem), manekiny ćwiczebne, dziurawe kotły... moją uwagę najbardziej przykuły jednak słoiki z jakimś płynem i małymi zwierzątkami w środku, więc praktycznie przez cały czas przyglądałem się im po kolei. Zainteresowały mnie nawet "stadia rozwoju bahanki" (tak przynajmniej było podpisane), gdzie w kilku połączonych słoiczkach pokazany był rozwój od jaja do osobnika, ale zastanawiałem się wtedy - i przez całą drogę do Wieży Gryffindoru - jak oni to tam zamknęli i dlaczego to się nie popsuło? Czy musieli zabić te wszystkie zwierzątka? W końcu to było dość okrutne. W końcu sam od zawsze lubiłem zwierzęta - gdy potrafisz się nimi dobrze zaopiekować, to zawsze się odwdzięczają i nie są wredne, w przeciwieństwie do ludzi.
Szczególnie Ślizgonów.
Kiedy sobie o tym przypomniałem, nieco popsuł mi się humor i to nie ze względu na wspomnienie o tym, jak traktowali mnie uczniowie domu węża - po prostu od razu przypomniały mi się moje ostatnie rozmyślania.
Prawie wszyscy moi przyjaciele planowali w przyszłości być aurorami, uzdrowicielami... tymi, którzy narażają swoje bezpieczeństwo dla innych i działają w tak zwanej słusznej sprawie, z kolei tacy śmierciożercy... cóż, do bycia aurorami to się oni nie palili, a więc w żaden sposób nie ryzykowali życia. Tak mi się w każdym razie wydawało. Wielu Ślizgonów w tamtym czasie miało takie... ułatwienie z racji tego, kim chcieli zostać. Układy czystokrwistych rodziców robiły swoje i tego im trochę zazdrościłem... W końcu wszyscy inni musieli się wysilać, by coś osiągnąć, w tym ja - choć raczej byłem przekonany o tym, że nie jestem w stanie zrobić zbyt wiele. Pozostali Huncwoci jednogłośnie podjęli już decyzję o tym, co chcą robić w przyszłości. Wiedzieli też, że chcą walczyć przeciwko Czarnemu Panu na tyle, na ile będą mogli i choć sam chciałbym to robić, to... w jakim stopniu mogłem być "przeciwko"? I może łatwiej byłoby mi być obojętnym... albo za?
Wzdrygnąłem się, gdy tylko wypowiedziałem w myślach te słowa, ale nie mogłem powstrzymać się przed dalszymi rozważaniami.
 Moje przedmioty wybrałem tylko ze względu na przyjaciół, bo nie chciałem chodzić na nic sam, a utalentowany nie byłem praktycznie w niczym. Lubiłem ONMS, w czym to jednak miało się przydać? Zazdrośnie patrzyłem na pozostałych huncwotów, którzy nie tylko dobrze radzili sobie z eliksirami czy zielarstwem, ale także nie mieli sobie równych we wszelkich zaklęciach (choć taki Gainsborough mógł mieć na ten temat inną opinię). Ja z moimi czarami pewnie mógłbym jedynie uciekać przed śmierciożercami... A gdybym był po ich stronie? Gdybym tylko się zbytnio nie wychylał, to mógłbym nawet to przetrwać, a chyba nikt nie zrobiłby mi wtedy krzywdy? Mógłbym udawać ofiarę...
"Peter, kretynie" - pomyślałem, potrząsając głową tak, jakby to miało wyrzucić te myśli z mojej głowy.
Starałem się jak tylko mogłem, by odciągnąć myśli od służenia sami-wiecie-komu i choć wiedziałem, że nigdy nie będę tacy jak jego słudzy i że to tylko teoria, fakt, że w ogóle przyszło mi to do głowy napawał mnie jakimś dziwnym strachem. W końcu uznałem, że musiałbym być strasznym tchórzem, gdybym zrobił coś takiego moim przyjaciołom i ich zdradził, przechodząc na tę złą stronę. Co by o mnie pomyśleli, gdybym im powiedział, że rozważałem zostanie śmierciożercą? Albo gdybym nim został? Poza tym - byłem Gryfonem i chciałem być odważni jak oni - szczególnie jak huncwoci. Nawet jeśli nie chciałem narażać życia. Dlaczego musiałem się urodzić akurat w takich czasach?
- Asphodelus - Beckett wypowiedziała hasło, a dopiero wtedy, gdy portret Grubej Damy odsłonił przejście do pokoju wspólnego zorientowałem się - wyrwany z zamyślenia - że już dotarliśmy.

4 komentarze:

  1. Bardzo przyjemny i niezwykle zgrabnie napisany.
    Trochę gubię się w bohaterach i narracji, ale taki już mój urok :D Z czasem się nauczę.
    Fajnie wyrysowana postać nauczyciela OPCM. Mam nadzieję, że znajdzie on miejsce w jakimś wątku pobocznym. :)
    A ostatni rozdział (mimo później pory wstawiania :p) bardzo udany. Szczególnie trafnie i mądrze przedstawione przemyślenia Petera.
    Życzę weny i czekam na spektakularne dowcipy Huncwotów! :D

    OdpowiedzUsuń
  2. #RC
    Rozdział bardzo mi się podobał :)
    Jak całe opowiadanie, przeczytałam wiele, wiele różnych historii o Huncwotach i o Lily ale to opowiadanie wymiata :)
    Zgadzam się z Narcyzą, że gubię się trochę w narracji ale przyzwyczaję się :)
    Cieszę się, że w opowiadaniu nikogo nie ominęłaś, czytałam wiele opowiadań i w każdym opowiadaniu był pomijany Peter.
    Moją uwagę zwrócił komentarz mamy Lily w liście o sowie to było genialne, nie wiem czemu ale bardzo mnie to rozśmieszyło :D
    Życzę weny i sukcesów w pisaniu :)
    http://odkryta-prawda.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Znowu, znowu.... Super rozdział, znowu :c Ja chcę napisać coś innego niż Fajnie, super, wow, ciekawie, genialnie... Ale nie mogę XD Kolejny świetny rozdział, lecę dalej :D
    http://lily-james-i-ja.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. To po to był im eliksir rozdymiajacy! Ha, nareszcie! I mam nadzieję, ze oberwalo się złym Slizgonom, a nie jakimś postronnym. Lily ich kryła... Sama nie wiem czy to dobrze, powinni mieć potem jakąś awanturę.
    Nie dziwie się, że tego chłopaka wyrzucili z drużyny... Idiota.
    Ale ta końcówka, przemyślenia Petera... Jak juz wcześniej wspominalam, najbardziej lubię właśnie takie fragmentu.
    Został mi jeszcze jeden... Więc lece
    Croy
    #RóżoweCiasteczka

    OdpowiedzUsuń