(nie, całe opowiadanie nie jest o pierwszoroczniakach...)
Mama trzymała mnie za rękę podczas gdy przepychałyśmy się
razem przez tłum czarodziejów, którym akurat ostatniego dnia przed przed
rozpoczęciem roku szkolnego musiało się przypomnieć o zakupach. Panujący wokół
gwar, rozbrzmiewające z każdej strony delikatne dźwięki dzwoneczków wieszanych
nad drzwiami sklepów i błyski zaklęć, które od czasu do czasu ktoś rzucał tuż
obok nas sprawiły, że rozglądałam się na wszystkie strony z zaciekawieniem,
chcąc wychwycić jak najwięcej z całej atmosfery panującej na ulicy Pokątnej.
Minęło ledwie kilka minut, a nam udało się wreszcie dostać do Esów i Floresów.
Kiedy stanęłyśmy już przed drzwiami księgarni i próbowałyśmy wejść do środka,
jakiś mężczyzna przecisnął się obok nas pospiesznie, ciągnąc za sobą córkę.
Niósł w ręce kociołek (cynowy, rozmiar prawdopodobnie 2) wypełniony książkami i
kiedy przypadkiem popchnął nas na framugę, ten przechylił się i uderzył mnie w
głowę. Jęknęłam z bólu, zerkając w jego stronę nienawistnie, jednak nie wydawał
się tym zbyt przejęty.
- Nie mógłby pan trochę uważać? – spytała mama opryskliwie, obejmując mnie
ręką, a mężczyzna chyba dopiero wtedy nieco się zmieszał; wybełkotał szybko
jakieś przeprosiny i schylił się, aby podnieść z chodnika podręcznik do
eliksirów (drugi rok, piękny nowy egzemplarz), który wypadł wcześniej z
kociołka. W tym czasie zdążyłam wymienić spojrzenia z dziewczynką, która stała
obok w milczeniu, obserwując rozwój sytuacji. Była ode mnie wyższa prawie o
głowę i miała czarne, proste włosy za ramiona, grzywkę wpadającą do oczu i była
bardzo ładna. Uśmiechnęła się do mnie przepraszająco, a choć wciąż byłam
zdenerwowana, wzruszyłam niedbale ramionami. Po chwili jej ojciec szybko
podniósł się i, chwyciwszy jej rękę, znów ciągnął ją za sobą w stronę kolejnego
ze sklepów.
- Lily, chodź tu! – usłyszałam, jak mama woła mnie z wnętrza sklepu, weszłam
więc w głąb pomieszczenia, rozglądając się po wysokich półkach na książki. Mama
wyjęła listę podręczników i zaczęła przeszukiwać półki, ja natomiast stanęłam z
boku, chwytając pierwszą książkę z napisem „Eliksiry” na grzbiecie, jaka tylko
rzuciła mi się w oczy. Lektura o wpływie korzenia stokrotki na konsystencję
eliksiru wciągnęła mnie na tyle, że wkrótce przestałam zwracać uwagę na otoczenie;
w jednej chwili przestałam zauważać tłum ludzi w księgarni i latające ponad
naszymi głowami grube tomy, układające się na półkach w jakimś dziwnym
porządku. Nim zdążyłam doczytać rozdział, mama wróciła ze stosem używanych
podręczników; z rozczarowaniem odłożyłam książkę na miejsce i wyszłyśmy razem
ze księgarni. Tłok na ulicy Pokątnej nieco się zmniejszył, a więc wlokłam się z
nosem w książce do kolejnego sklepu - na szczęście, jednego z ostatnich.
Kiedy weszłyśmy do środka, rozejrzałam się wokół. W klatkach na półkach
stało mnóstwo zwierzątek – koty, sowy, ropuchy, przeurocze żółwiki z kolorowymi
skorupami, dziwne, popiskujące futrzane kulki... Wszystkie stworzonka razem
robiły taki hałas, że ledwo słyszałam mamę mówiącą coś do sprzedawczyni, mimo
że stałyśmy tuż obok siebie. Była to jej znajoma, pani Clive - wiem, bo czasem
bywała u nas w domu na herbacie, a jedna ze starszych sąsiadek (jedna z
niewielu mugoli w promieniu kilku ulic, mieszkająca obok naszego domu) o
zrzędliwej naturze zawsze wypytywała mnie o „to niemodne dziwadło, co wam się
wprasza do domu” i zawzięcie opowiadała, jak to dobrze było za jej czasów.
Zawsze jej uciekałam, a potem marudziła także na mnie.
Zaczęłam obserwować wszystkie te stworzonka i nawet nie zauważyłam, kiedy
znajoma mojej mamy zniknęła na zapleczu i wróciła z niedużą klatką, w której
siedziała maleńka, przestraszona sówka. W ułamku sekundy znalazłam się przy
zwierzątku, które teraz zostało postawione na ladzie i obserwowało otoczenie
wielkimi, czarnymi oczami. Miała drobne, jasnobrązowe piórka na tułowiu i
ciemnobrązowe na skrzydłach.
- Jaka śliczna – szepnęłam z zachwytem, pakując palec pomiędzy pręty, ale
zaraz je cofnęłam, bo ptak nastroszył się tak, jakby chciał mnie w niego
dziabnąć. Spojrzałam na mamę, a ona jedynie uśmiechnęła się i wzięła klatkę w
ręce, po czym podała mi ją i wyszłyśmy ze sklepu.
- Będziesz musiała się nią zająć – powiedziała, gdy przechodziłyśmy przez
próg. - Martha dała mi ją za darmo, bo w sklepie jest za dużo zwierząt, a że
coś stało się z jej skrzydłem, to nikt nie chciał jej kupić.
Dopiero teraz przyjrzałam się zwierzątku dokładniej i wtedy zobaczyłam, że
skrzydełko układa się nienaturalnie, a sowa prawie w ogóle nim nie porusza.
Postanowiłam, że po powrocie do domu się temu przyjrzę - nie miałam w końcu
zbyt wiele czasu, by w tamtym momencie nad tym myśleć, gdyż mama ciągnęła mnie
do ostatniego już sklepu - z różdżkami.
- Ooo, Catherine Beckett, dzień dobry – uśmiechnął się starszy mężczyzna o
ogromnych, wodnistych oczach, który pojawił się tuż przed nami nie wiadomo
skąd. - Dąb, czternaście cali i róg jednorożca, mam rację? Wspaniała różdżka,
dużo mocy.
Mama uśmiechnęła się.
- Dzień dobry, panie Ollivander – mama uśmiechnęła się miło.- W istocie,
wspaniała, ale tym razem szukamy czegoś dla niej. Prawa ręka ma moc. -
popchnęła mnie w stronę mężczyzny, a ten wyciągnął z kieszeni coś w rodzaju
krawieckiego centymetra, który nagle ożył i wyskoczył z jego dłoni, szybując w
moją stronę. Rozwinął się i zaczął mierzyć mi wzrost, długość ręki, dłoni, a
nawet nosa oraz obwód głowy. Choć czułam się naprawdę dziwnie, nikt nie zwracał
na to szczególnej uwagi - tak jakby było to coś całkowicie zwyczajnego. Nagle
miarka opadła na podłogę, a wtedy zauważyłam, że w międzyczasie pan Ollivander
rozglądał się po stosach z pudełkami, które piętrzyły się aż po sufit. Wybrał
pięć z nich i je przyniósł, po czym rozpakował pierwsze z nich. Wyciągnął z
niego różdżkę i mi ją podał. Machnęłam nadgarstkiem lekko, ale nic się nie
stało.
- Och – mruknął starszy pan jakby z nutą rozczarowania. – Szczerze mówiąc
miałem nadzieję, że ta będzie idealna... No cóż, sprawdzamy dalej.
Rozpakował kolejne pudełko, a poprzednią różdżkę mi odebrał i schował. Znów
machnęłam, a z jej końca wyleciała maleńka iskierka. Spojrzałam niepewnie na mamę,
ale ona zignorowała ten fakt. Schowana została i ta różdżka... tak samo jak
kolejne dziesięć. Zaczęłam się bać, że może jestem charłakiem, a moje
podręczniki i kociołki staną się własnością mojej młodszej, nieznośnej kuzynki,
jednak wciąż szukano dla mnie kolejnych różdżek.
- Nie przejmuj się, zaraz coś znajdziemy – mruknął pan Ollivander, patrząc
na moją minę i po chwili znów zatopił się pomiędzy stosami pudełeczek. Czekałam
niecierpliwie, zerkając na tyły sklepu przez ladę i poszukując sprzedawcy wzrokiem.
Ten wrócił po kilku długich minutach z jakimś zakurzonym pudełkiem,
wyglądającym na starsze niż pozostałe.
- Może ta będzie odpowiednia? – zapytał wręczając mi ją, a ja poczułam coś
dziwnego w palcach. – Pióro feniksa, winorośl, jedenaście i jedna czwarta
cala. Bardzo nietypowe połączenie z wykorzystaniem rzadkiego drewna które,
swoją drogą, bardzo trudno dostosowuje się do czarodzieja, dlatego tak długo
nie udało mi się jej sprzedać, ale...
Nawet nie zdążyłam nią machnąć, a z jej końca posypały się srebrne iskierki
i na krótką chwilę otoczyły mnie tak, że nie widziałam ani mamy, ani pana
Ollivandera, ani reszty sklepu. Kiedy opadły, mama i pan sprzedawca (oraz parę
obcych dzieciaków w moim wieku z nosami przyciśniętymi do szyby) wpatrywało się
we mnie ze zdziwieniem.
Mężczyzna mruczał coś pod nosem w zamyśleniu, ostrożnie pakując różdżkę.
- Tutaj wolne? – zapytałam nieśmiało, wychylając się zza
drzwi przedziału, a dwie dziewczynki w środku spojrzały na mnie równocześnie.
Jedna z nich kiwnęła głową twierdząco i przesunęła się, robiąc mi miejsce pod
oknem. Weszłam do środka, ciągnąc za sobą ogromną walizkę; ustawiłam ją tak,
żeby nie zagradzała przejścia, po czym usiadłam obok dziewczyny, która
uśmiechnęła się do mnie szeroko, odgarniając na plecy swoje słomkowe, proste
włosy. Sówkę postawiłam na siedzeniu tuż obok siebie i otuliłam klatkę ręką, bo
ptak wierzgał po całej klatce, przerażony. W tamtej chwili usłyszałam z peronu
przeciągły dźwięk gwizdka, a pociąg powoli ruszył.
- Jestem Ann, a to Katie – przedstawiła się , a następnie wskazała na
dziewczynkę o krótkich, czarnych włosach z kwadratowymi okularami na nosie.
Obie uśmiechnęły się do mnie miło, co dodało mi otuchy.
- Ja jestem Lily, miło mi was poznać – niemalże wymruczałam tę utartą regułkę,
po czym zaczęłam gorączkowo się zastanawiać, co mogę zacząć robić, aby zająć
czymś ręce. Nie miałam pojęcia, co mogę mówić, a nie chciałam się ośmieszyć.
- Jesteś z magicznej rodziny? – zagaiła Ann, tym samym przerywając
niezręczną ciszę. Patrzyła na mnie z zaciekawieniem; zmrużyła lekko swoje
zielonobrązowe oczy, bo promienie słońca wpadające przez okno zaczęły ją razić.
- Tak – odpowiedziałam, a choć odpowiedź nie była zbyt długa, głos i tak
lekko mi zadrżał.
- Ja nie do końca – kontynuowała dziewczyna. – Tylko moja mama jest
czarownicą, ale dowiedziałam się o wszystkim dopiero po przyjściu listu. Moi
rodzice się rozwiedli i mieszkam z tatą, a on o niczym nie wiedział. W sumie
nie mam pojęcia dokąd jadę, więc trochę się boję... Ale chyba nie będzie tak
źle.
- Moi są, jak to się mówi? Mugolami...? – wtrąciła Katie, grzebiąc w małym
plecaczku i wyciągając jakieś dziwne, kolorowe kuleczki w przezroczystej
torebce. Były trochę podobne do fasolek wszystkich smaków, ale nie miałam
pojęcia, co to może być. – Chcecie?
Wyciągnęła paczuszkę w naszą stronę, a ja zerknęłam niepewnie, ale
poczęstowałam się. Uznałam, że pytanie co to jest będzie niegrzeczne, miałam
tylko nadzieję, że to nie będzie tak niesmaczne, jak zapewniał zawsze pan
Craven. Odkąd pamiętam nienawidził mugoli i wszystkiego co z nimi związane.
Kiedyś mi opowiadał, że po zjedzeniu kilku sztuk morelowych landrynek trafił do
Munga!
- No, to opowiadaj – powiedziała Ann po dłuższej chwili ciszy tak nagle, że
aż się wzdrygnęłam. Posłałam jej pytające spojrzenie. – Noo, o szkole! Ani ja,
ani Katie nie wiemy za dużo... a dla ciebie to takie zwyczajne!
Zaczęłam opowiadać wszystko, co usłyszałam od dziadków i mamy: o domach, o
zamku, nauczycielach, o tym, jak wszystko będzie wyglądać... Trochę się
przełamałam i nie miałam już tak dużych problemów z odzywaniem się, a
dziewczyny słuchały z zaciekawieniem (okazało się też, że te cukierki naprawdę
są dobre i po kilkunastu minutach nie było połowy paczki). Zaczęłam opisywać
niektóre duchy w Hogwarcie, o których dziadek opowiadał mi na dobranoc, gdy
byłam mała, gdy nagle usłyszałyśmy głośny huk gdzieś na korytarzu, niedaleko
naszego przedziału. Moja sowa po raz kolejny zaczęła nieudolnie podfruwać w
klatce ze strachu. Potem usłyszałyśmy śmiech kilku osób dobiegający z
korytarza, następnie głośne, szybkie kroki, a kiedy posyłałyśmy sobie akurat
pytające spojrzenia, drzwi przedziału otworzyły się ponownie. Stanęła w nich
dwójka chłopców; wbiegli do naszego przedziału i zamknęli za sobą drzwi z
trzaskiem, po czym zasunęli zasłonki, a następnie przez przypadek przewrócili
moją walizkę.
- Wybaczcie, że tak bez uprzedzenia – odchrząknął jeden z chłopców siląc się
na poważny ton, ale z jego twarzy nie schodził cwaniacki uśmieszek. Był wysoki,
miał nieco przydługie, czarne włosy i szare oczy.
- Uciekaliśmy przed prefektami. Wiecie, ten wybuch – rzekł teatralnym
szeptem drugi chłopak, poprawiając na nosie okulary. Przejechał ręką po
krótkich, ciemnych, sterczących na wszystkie strony włosach, czochrając je
przez to jeszcze bardziej.
Za drzwiami znów dało się słyszeć kroki, jednak o wiele spokojniejsze i
cichsze, niż wcześniej.
- Siadać i być cicho – zarządziła Ann, a następnie podeszła do drzwi i
wychyliła się zza nich. Dało się potem słyszeć tylko strzępek rozmowy.
- Co to było? – spytała prefekta, który stał za drzwiami i próbował zajrzeć
do środka przedziału, a do naszych uszu docierały jedynie strzępki rozmowy. – ...nie,
nie widziałyśmy kto. A który to przedział? ...Jeśli zauważymy ich z
dziewczynami, to pójdziemy przekazać.
- Ale... – zaczął mówić chłopiec w okularach, ale blondynka zręcznie kopnęła
go w nogę, a on natychmiast umilkł.
Powiedziała coś jeszcze do prefekta, po czym zasunęła drzwi i spojrzała na
chłopców.
- Nie ma za co – uśmiechnęła się szeroko. – Powiedzcie mi tylko, dlaczego
biegliście w stronę przedziału, który znajduje się najbliżej przedziału
prefektów, skoro byliście po drugiej stronie pociągu?
Uniosła brwi.
- Wiesz, adrenalina – stwierdził żartobliwie chłopak z krótkimi włosami, a
ja nawet wiedziałam o co mu chodziło! Czytałam kiedyś taki stary mugolski
podręcznik od biologii i poza niektórymi dziwacznymi mugolskimi opisami
wszystko dało się zrozumieć.
- W ogóle to jestem Syriusz, a to James – odezwał się chłopak o długich
włosach, a Ann po raz kolejny zaczęła nas przedstawiać. Byłam jej za to
wdzięczna, bo sama byłam zbyt nieśmiała, żeby wydusić z siebie choć jedno
słowo. Przyszło mi do głowy, że powinnam podnieść leżącą na środku przedziału
walizkę, tym samym nie musząc przejmować się spojrzeniami reszty osób, jednak
efekt był zupełnie odwrotny.
- Pomóc ci ją włożyć na górę? – zaoferował się James. Zerknęłam na chłopaka,
który nawet nie czekał na moją odpowiedź. Wziął w ręce walizkę i dosłownie
wrzucił ją na półkę, a ta momentalnie zarwała się z jednej strony z wielkim
hukiem. Nie uszło to uwadze prefektów i już po chwili ktoś stał przed naszymi
drzwiami, a półka wisiała żałośnie na jednym kołku.
- Ups. – James wyszczerzył się do swojego kolegi, który od razu to odwzajemnił,
najwidoczniej nie martwiąc się konsekwencjami.
- Co tam się dzieje? – dobiegł głos zza drzwi.
- Walizka nam spadła – odparłam szybko. Zdziwiłam się, że w ogóle coś
powiedziałam.
- Ale sytuacja już opanowana! – dodała Ann szybko. Drzwi drgnęły lekko,
szarpnięte przez prefekta.
- Nie wchodź, przebieramy się! – krzyknął Syriusz, udając dziewczęcy głos, a
James zaczął powstrzymywać śmiech. Niby nie brzmiało to przekonująco, ale
prefekt sobie poszedł; dało się jedynie słyszeć głośne westchnienie i podirytowany
szept za drzwiami. Chyba jakieś przekleństwa.
- Co ty tam wpakowałaś, cegły? – spytał Syriusz z rozbawieniem, a ja
spojrzałam na niego, lekko przestraszona. Przecież dodatkowy kociołek i
składniki do eliksirów poupychane między książki i ubrania nie mogły ważyć aż
tyle, żeby zarwać półkę... Miałam taką nadzieję.
- No to pięknie – skwitowała Katie, patrząc na pozostałości półki na
ścianie. – I co my niby mamy z tym zrobić? Wyrzucą nas, zanim zdążymy w ogóle
dojechać do szkoły!
- Spokooojnie – stwierdził James, cały czas się uśmiechając. – Zaraz nie
będzie po tym śladu.
Syriusz wyciągnął różdżkę. To samo zrobili Ann i James.
- Ja to zrobię, znam zaklęcie! – Ann podniosła połowę i przysunęła ją do
drugiej. Wyciągnęła różdżkę i mruknęła „Reparo” z jakimś dziwnym akcentem.
Półka się przyczepiła... ale za wygięła się lekko w dół, jakby była z gumy. Po
chwili znowu wszystko spadło na siedzenie. Dziewczyna wzruszyła ramionami, po
czym westchnęła z rozczarowaniem.
- I tak lepiej, niż się spodziewałam...
- Dobra, zaraz spróbujemy jeszcze raz i będzie dobrze – powiedział James
pocieszająco, co trochę podniosło Ann na duchu, bo na jej twarzy znów pojawił
się uśmiech.
- Podtrzymajcie, a ja rzucę zaklęcie – zarządził Syriusz, a ja przytrzymałam
półkę, sięgając do niej wyciągniętymi jak najwyżej rękami. To samo zrobiła
pozostała dwójka. Syriusz rzucił zaklęcie trwałego przylepca, a my opuściliśmy
ręce. O dziwo naprawa się jakoś udała.
- Chyba nie wolno nam czarować poza szkołą... tak mi mówili – powiedziała
Katie niepewnym głosem.
- W pociągu są osoby pełnoletnie, nikt się nie zorientuje – stwierdził James
z miną eksperta, a Katie odetchnęła z ulgą, po czym uśmiechnęła się. W tym
czasie Syriusz oceniał efekt naszej pracy.
- Ale krzywo w tym miejscu gdzie stałaś. Jesteś strasznie mała. – Popatrzył
na mnie, po czym się roześmiał. Spojrzałam na niego ze złością.
Rzeczywiście półka zagłębiała się delikatnie w jednym miejscu, ale byłam
przekonana, że to wcale nie moja wina.
- Wcale nie jestem taka mała. Jestem średniego wzrostu – zaoponowałam z
powagą, bo fakt, że wszyscy z nich byli ode mnie wyżsi wcale nie znaczył, że
jestem jakoś szczególnie niewyrośnięta. Moje słowa jedynie spotęgowały śmiech
chłopaka, a ja spojrzałam na niego nienawistnie.
- Oj dobra, nie patrz tak na mnie, przepraszam! – odchrząknął, znów siląc
się na powagę i znów mu to nie wyszło. Rozzłościło mnie to jeszcze bardziej,
ale starałam się tego nie okazać. Posłałam mu krótkie spojrzenie, po czym
wlepiłam wzrok w podłogę.
- Pf.
- Beckett, Lilyanne!
Przełknęłam ślinę, przerażona.
Na sali zapadła głucha cisza. Byłam wywołana na środek do przydziału jako
jedna z pierwszych osób. Szłam przez salę chwiejnym krokiem, potykając się raz
po raz o koniec przydługawej szaty, by po kilku chwilach stanąć przed stołkiem,
na którym leżała Tiara Przydziału. Była stara i nieco przybrudzona na rondzie,
a odkąd babcia mi ją ostatnio opisywała, musiało przybyć jej parę łat i co
najmniej dwie plamy od dyniowego soku. Usiadłam, a profesor McGonagall założyła
mi ją na głowę.
Tiara była rozciągnięta i postrzępiona, a więc opadła mi na prawie pół
twarzy: nie widziałam ani tego pięknego, zaczarowanego sufitu z gwiazdami, ani
świec lewitujących nad stołami... ani zaciekawionych spojrzeń wszystkich
uczniów i nauczycieli w sali, co w tamtym momencie cieszyło mnie bardziej niż
fakt, że udało mi się nie przewrócić na oczach całej szkoły. Niby wiedziałam,
jak to będzie wyglądać (w końcu babcia opowiadała mi o tym setki razy), ale
mimo to się denerwowałam.
- Hufflepuff...? – mruknęła tiara bardziej do siebie niż do mnie. – Nie,
nie, nie... można by co prawda, ale to nie... Może Ravenclaw? Byłby idealny,
ale z drugiej strony... ech, może jakieś sugestie, Lilyanne?
Przypomniałam sobie o emblemacie Gryffindoru wiszącym w gabinecie mamy i
jeszcze kilku innych miejscach w domu, jednak z nerwów nie byłam w stanie
wykrztusić ani słowa. Przeszło mi też przez głowę, że chyba nie jestem
odpowiednią osobą w domu dla odważnych i walecznych. Tiara mruknęła coś o
Gryffindorze, więc na wszelki wypadek pomyślałam jeszcze raz myśli wyrażające
wątpliwości związane z tym domem. „Tak, to zdecydowanie nie jest dom dla mnie”.
- Właściwie to nie zgadzam się z tobą – usłyszałam, co skwitowałam
westchnięciem. – To będzie idealne rozwiązanie. – mruknęła tiara, po czym
wykrzyknęła na całą salę: – Gryffindor!
Po raz kolejny westchnęłam cicho z dozą zrezygnowania. Nawet nie miałam nic
do powiedzenia! „Przeklęty stary beret”, pomyślałam, a tiara fuknęła obrażona.
No tak... Przeprosiłam z zakłopotaniem, a ta w jednej chwili roześmiała się
głośno. Poszłam zająć miejsce przy stole Gryffindoru, przy którym zaczęto
wiwatować. Byłam pierwszą osobą w tym roku, która została przydzielona do tego
domu, a sposób, w jaki mnie przyjęto, znacząco poprawił mi humor.
Przy stole pojawiały się oklaski z każdym kolejnym świeżo upieczonym
Gryfonem, a ja z każdą kolejną chwilą czułam się coraz pewniej.
- Hufflepuff! – krzyknęła tiara, a jakaś drobna dziewczynka z brązowymi
warkoczykami poszła do stołu. Jako kolejny został wywołany Andrew Cardov. Minął
tę małą szatynkę i spojrzał na nią z taką wyższością i pogardą, że od razu
straciła pewność siebie, która wcześniej aż od niej biła. Chłopak miał tiarę na
głowie ledwo kilka chwil, a już wiadomym było, że trafi do Slytherinu. Już nie
lubiłam tego domu – może to tylko wrażenie, ale wydawało mi się, że wszyscy
byli tacy sami jak ten chłopiec. Zimni i niemili. Babcia zawsze mówiła mi,
żebym nie uprzedzała się do Ślizgonów z góry, ale kiedy obserwowałam ich wtedy
po raz pierwszy, było to dość trudne.
Wszystkie osoby, które poznałam w pociągu, zostały przydzielone do
Gryffindoru, a więc siedzieliśmy obok siebie i czekaliśmy na koniec ceremonii,
rozmawiając ze sobą szeptem. Kiedy wreszcie ostatni pierwszak zasiadł przy
stole i ceremonia się skończyła, na mównicę wszedł wysoki staruszek, a
wszystkie spojrzenia od razu zwróciły się w jego stronę. Przyjrzałam się jego
połyskującej, długiej szacie, a następnie przeniosłam wzrok na białą, sięgającą
pasa brodę i dobrotliwą twarz. „Albus
Dumbledore, dyrektor Hogwartu”, pomyślałam, przypominając sobie kartę z
czekoladowych żab.
- Kochani, witam was wszystkich w nowym roku szkolnym! Widzę już po waszych
minach, że chcielibyście zacząć jeść, więc będę się streszczać, bo mam parę
ważnych rzeczy do przekazania. Wstęp do Zakazanego Lasu jest bezwzględnie
zakazany. Jest jeszcze jedna rzecz. - zrobił pauzę, rozglądając się krótko po
sali. – Ech, a w sumie co mi tam. To ważne, ale nie ważniejsze niż jedzenie,
więc innym razem. Smacznego!
Nie wiedziałam, czy powinnam się roześmiać, czy starać się zachować powagę,
ale wszyscy wokół zaczęli klaskać i wiwatować.
Siedzieliśmy w klasie od transmutacji, od dobrego
kwadransa próbując przemienić zapałki w ważki, kiedy profesor McGonagall wyszła
na chwilę z klasy.
- I jak ci idzie, smarkerusie? – spytał James Potter, a Syriusz, Peter oraz
kilka innych osób zaśmiało się cicho. Severus Snape, do którego kierowane były
te słowa, spojrzał jedynie na Jamesa pogardliwie, ale nie odezwał się. Otworzył
podręcznik do transmutacji i udawał, że się na nim skupia, jednak widać było,
że ciągle zerka na koleżankę siedzącą obok, jakby wyczekując jej reakcji.
- Bardzo zabawne, Potter – zirytowała się ruda dziewczynka o zielonych
oczach, Lily Evans, nie dostrzegając spojrzeń chłopca. – A zdawałoby się, że jednak jesteście bardziej
dojrzali.
Jej słowa zabarwione nieco przemądrzałym tonem przytłumił gwar panujący w
klasie, więc tylko prychnęła i powróciła do zadania. Udało jej się
przetransmutować zapałkę za pierwszym razem, jednak gdy ważka zerwała się z
ławki i poszybowała prosto w stronę jej twarzy, odruchowo odskoczyła, a Ślizgon
szybko przemienił ją z powrotem. Zapałka opadła na kolana Evans, która
roześmiała się cicho, rozbawiona całą sytuacją, a następnie podziękowała
Severusowi. Chłopak uśmiechnął się z zakłopotaniem, pocierając swój długi,
haczykowaty nos; po chwili znów otworzył podręcznik do transmutacji, a czarne
włosy zasłoniły mu twarz.
Kiedy McGonagall wróciła do klasy, momentalnie zapadła cisza. Kazała
kontynuować ćwiczenie, za co też w końcu się wzięłam. Zaczęłam machać różdżką,
mrucząc pod nosem zaklęcie, jednak za pierwszym razem nic się nie stało, a za
drugim zapałka się zapaliła.
- Naprawić? – wyszczerzyła się Annie, wyciągając różdżkę. Ona też już
skończyła zadanie.
- Wiesz co, chyba lepiej nie... to musi przetrwać do końca lekcji –
odparłam, a Gryfonka zrobiła obrażoną minę. Po chwili roześmiałyśmy się cicho.
- Co was tak śmieszy? Na pewno bardzo chcecie nam pokazać efekt tej przemiany.
– McGonagall zmarszczyła brwi. Chyba nie była w zbyt dobrym humorze.
- Przepraszamy... – odpowiedziała Ann, siląc się na skruszony ton.
Profesorka spojrzała na nią badawczo, ale już nic więcej nie powiedziała, a
między uczniami Slytherinu dało się słyszeć jakieś szepty i chichoty.
Powędrowała w stronę swojego biurka, usiadła i wywołała Lily Evans do
zaprezentowania zaklęcia, które po raz kolejny wyszło jej bezbłędnie. Wtedy
McGonagall znów kazała nam czarować, uprzednio rzucając jakieś zaklęcie na moją
zapałkę, która znów była w nienaruszonym stanie. Spojrzałam na nią, a ona
uśmiechnęła się.
- Ta to dopiero ma humory – stwierdziła Katie najciszej, jak się dało, po
czym bez problemu wyczarowała tego przeklętego robala. Zaczęłam się
zastanawiać, czy ja na pewno mam umiejętności magiczne? Zupełnie mi nie
wychodziło to głupie zaklęcie (mimo że jak dotąd nie miałam z podobnymi
problemów). Westchnęłam, po czym znów zaczęłam machać różdżką. Kiedy nareszcie
- zamiast tej durnej zapałki - na ławce siedziała niewielka, ale całkiem
porządna ważka, uśmiechnęłam się tryumfalnie.
- Pani profesor... – odezwał się ktoś, kiedy akurat miałam zamiar pochwalić
się swoim sukcesem. Westchnęłam ze zrezygnowaniem.
- Słucham?
- Dlaczego nie możemy wchodzić do Zakazanego Lasu?
James wpatrywał się w nauczycielkę wyczekująco, a kiedy spojrzałam w stronę
Syriusza, zauważyłam, że on również w tamtym momencie jakoś dziwnie się ożywił.
- Dlatego, że jest tam wiele niebezpieczeństw – odparła kobieta zdawkowo ze
wzrokiem spuszczonym na podręcznik.
- Jakich niebezpieczeństw? – zapytała cicho jakaś Ślizgonka w ostatnim
rzędzie. Większość klasy była zainteresowana tematem, poza osobami w stylu Lily
Evans, która słysząc "Zakazany Las" po prostu uznawała, że – jak sama
nazwa wskazuje – jest zakazany i nie myślała o tym, tak jakby już za to
skazywali na pobyt w Azkabanie.
- Niebezpieczne stworzenia, łatwość zgubienia się. Jeśli jakiś uczeń
zostanie tam znaleziony, zostanie wyrzucony ze szkoły... O ile oczywiście
dożyje momentu znalezienia go.
Po klasie przeszedł markotny szmer.
- Super – szepnął Syriusz z zachwytem, a po jego minie widać było, że już
coś planuje.
- "Jeśli zostanie tam znaleziony" – powtórzył James z naciskiem na
pierwsze słowo, uśmiechając się łobuzersko. – Kiedy idziemy?
Dochodziła druga nad ranem, gdy siedziałam w opustoszałym
pokoju wspólnym i czytałam książkę o eliksirach skradzioną z biblioteki (limit
do pięciu książek! Wyobrażacie to sobie?). Wokół było bardzo cicho, a jedynym
dźwiękiem, który dobiegał do moich uszu, było ciche trzaskanie ognia w kominku –
dlatego kiedy usłyszałam stłumiony trzask drzwi, od razu zwróciłam na niego
uwagę. Wychyliłam się zza oparcia sofy, obserwując. Najpierw po schodach do
dormitoriów dziewcząt zeszła Katie. Rozejrzała się wokół, jakby czegoś
szukając; po chwili mnie zauważyła i uśmiechnęła się, po czym podeszła bliżej.
- Co ty tu robisz? – spytałam ze zdziwieniem. Wydawało mi się, że wszystkie
dziewczyny poszły już spać.
- Czekam na huncwotów – odparła, uśmiechając się ponownie.
"Huncwoci", czyli Syriusz, James, Peter i Remus, bo przez te dwa
miesiące w szkole utarli sobie taki przydomek z racji ciągłego sprawiania
kłopotów i dostawania szlabanów.
- Po co?
Katie usiadła obok mnie.
- Idziemy do Zakazanego Lasu. W ogóle dobrze że tu jesteś, bo nie musiałam
cię budzić... wiesz, że jeszcze się mylę i nie pamiętam, gdzie kto śpi, a
wieczorem ci nie zdążyłam powiedzieć. Gdybym przypadkiem obudziła Evans... –
wzdrygnęła się. – Ale oni oczywiście muszą się spóźniać.
- Mówiłaś coś? – spytał James z rozbawieniem, wychylając się zza oparcia
sofy. Za nim stała pozostała trójka.
- No nareszcie – mruknęła Katie tak, jakby musiała czekać na nich co
najmniej dwie godziny, a nie jakąś minutę. – To co, idziemy?
- Mogę iść z wami? – spytałam szybko, zanim któryś z chłopców mógł
odpowiedzieć, bo odniosłam wrażenie, że jednak Katie nie rozmawiała z
pozostałymi na temat tego, żeby mnie wziąć. Zamknęłam z trzaskiem książkę,
która spoczywała na moich kolanach i zaczęłam wpatrywać się w całą piątkę wyczekująco.
- No nie wiem... – zaczął Syriusz, przymykając oko i patrząc na mnie. – Nie
wiem, czy dasz sobie radę... Nie boisz się za bardzo?
Uśmiechnął się – jak mi się wydawało – kpiąco, co mnie nieco zirytowało.
- Nie musisz mnie traktować jak dziecko, Black – powiedziałam chłodno, po
czym wstałam i uniosłam głowę. Wyszłam z pokoju wspólnego przejściem pod
portretem, a już po chwili staliśmy na korytarzu.
- Już jest po ciszy nocnej, dzieci! – odezwała się Gruba Dama z obrazu.
Wyglądała dość komicznie, próbowała bowiem gromić nas wzrokiem, jednocześnie z
zawstydzeniem usiłując zakryć swoją pudroworóżową koszulę nocną. – Będziecie
mieć kłopoty!
- Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy – zirytował się Syriusz.
- Jak ty się do mnie zwracasz, chłopcze! Zero kultury! – zaczęła krzyczeć
dama, a wtedy Remus westchnął ciężko, jakby chciał powiedzieć coś w stylu „na
Merlina, znowu to samo”.
- Przepraszam bardzo za kolegę, ale naprawdę się spieszymy. To ważne.
Dobranoc – powiedział, nim Syriusz zdążył się odezwać po raz kolejny, i
przeszedł parę kroków w głąb ciemnego korytarza, oświetlonego jedynie
pojedynczymi, przygaszonymi światłami. Podążyliśmy za nim.
- W sumie to... mamy jakiś plan? – zapytał Remus szeptem. Był on bardzo
rozsądny i poważny jak na swój wiek, a przy tym miły i taktowny, więc nic
dziwnego, że od kiedy go poznałam nie mogłam sobie odpowiedzieć na pytanie,
dlaczego on w ogóle zadaje się z resztą huncwotów. Zupełnie do nich nie pasował
charakterem, choć z drugiej strony... być może ich grupa potrzebowała kogoś,
kto równoważyłby te ich durnowate pomysły. Poza tym świetnie się ze sobą
dogadywali, a chyba o to chodzi, prawda?
- Tamto przejście, pamiętasz? – wyszczerzył się Potter, przejeżdżając ręką
po rozczochranych włosach.
- Tylko musimy tam dojść żywi – skomentowałam pod nosem, jednak na korytarzu
nie było tak gwarno, jak zwykle, więc każdy bez problemu mógł mnie usłyszeć.
- Nadal możesz wrócić, jeśli się boisz – zaczepił mnie Syriusz z miłym
uśmiechem, jednak tak naprawdę nie dał mi zbyt wielkiego wyboru, bo od razu po
wypowiedzeniu tych słów wraz z Jamesem pociągnął mnie w głąb korytarza.
Powędrowaliśmy w stronę schodów, na które udało nam się wbiec w ostatnim
momencie, nim ruszyły na inne piętro. Przyszło mi do głowy, że gdyby tylko te
schody poruszały się tak na życzenie, to działałyby trochę jak te mugolskie
winady (czy jakoś tak). Dwa razy trafiliśmy na złe piętro, tak jakby szkoła
chciała nam jak najbardziej utrudnić drogę, jednak niezbyt nas to zrażało.
Rozglądaliśmy się zamiast tego po zamku, który w nocy wydawał mi się jeszcze
bardziej tajemniczy i ciekawy. Obrazy oświetlone drżącym światłem pochodni
drzemały, pochrapując i czasami szepcząc coś przez sen, a z oddali od czasu do
czasu dało się słyszeć jakiś huk albo skrzypienie drzwi.
- Lumos. – Peter wyciągnął różdżkę, gdy przy drugiej pomyłce schodów nie
wiedzieliśmy nawet, gdzie się znajdujemy, a było o wiele ciemniej, niż w innych
częściach zamku.
- Uch, nie świeć mi tym po oczach! – krzyknęła starsza pani w błękitnym
czepku i koszuli nocnej, wychylając się zza ramy. Zaczęła zasłaniać sobie oczy
rękoma, mamrocząc coś pod nosem. Kiedy wydawało nam się, że powoli się
uspokaja, z oddali obrazu prosto na płótno wskoczył brudny, wredny kocur i
zjechał po nim pazurami, miaucząc przeraźliwie.
- Nie chcieliśmy budzić, pani wybaczy – powiedział Remus elegancko i wskazał
nam schody, które wróciły na nasze piętro. Doszłam wtedy do wniosku, że on
naprawdę był niezbędny w tej grupie; nikomu innemu nie przyszło nawet do głowy,
żeby te głupie obrazy po prostu przeprosić i ignorować. Pani znów zaczęła coś
mamrotać, a my szybko uciekliśmy. Tym razem udało nam się zejść na parter.
Huncwoci prowadzili nas gdzieś w ciemnościach (nie chcieliśmy budzić kolejnych
obrazów, bo robiły straszliwy hałas), aż w końcu dotarliśmy do jakiejś rzeźby.
Peter odsunął ją, a pod spodem ukazały się schody, jakby do piwnicy.
- Panie przodem – rzekł Syriusz z całą nonszalancją, na jaką było go stać, i
uśmiechnął się.
- W sensie, że boisz się iść pierwszy? – odparłam nieco kpiąco, wciąż będąc
nieco urażona przebiegiem rozmowy w pokoju wspólnym. Mimo wszystko weszłam
pierwsza, ostrożnie stawiając nogi, a tuż za mną szła Katie i reszta chłopaków.
Po około dziesięciu minutach wędrówki ciasnym i krętym korytarzem, trafiliśmy
na ślepy zaułek.
- I to jest to wasze wyjście? – spytała Katie ironicznie, przyświecając
różdżką na ścianę. Po bliższym przyjrzeniu okazało się jednak, że wyjście jest
jedynie czymś przesłonięte.
Syriusz i James podeszli do ściany, po czym zaczęli ją mocno wypychać. Po
kilku chwilach zrobiła się wystarczająco duża szpara, żeby wszyscy mogli się
bez problemu przecisnąć (poza Peterem, który był nieco bardziej przysadzisty
niż my i utknął na dłuższą chwilę, ale jakimś cudem go wyciągnęliśmy).
Pobiegliśmy w stronę chatki Hagrida; na szczęście światło było już u niego
zgaszone. Prawie bezszelestnie (chyba każdy z nas nawet po kilka razy potknął
się o coś albo nadepnął na jakąś suchą gałąź) przemknęliśmy pod oknami domku, a
stamtąd już tylko kilka stóp dzieliło nas od skraju Zakazanego Lasu. Nagle
Peter zatrzymał się. Kiedy przestaliśmy słyszeć jego ciężkie kroki,
odwróciliśmy się i spojrzeliśmy na niego pytająco.
- Ja... Ja nie wiem, czy to dobry pomysł – powiedział, obejmując się ramionami
z niepewną miną patrząc w stronę lasu. James poklepał go po ramieniu.
- Już nie ma odwrotu, stary, idziemy.
- No ale w sumie... to idziemy po co? – zapytał, a głos mu drżał. Zrobiło mi
się go trochę szkoda, więc podeszłam bliżej, jednak nie byłam pewna, co jeszcze
mogę zrobić.
- Żeby się rozejrzeć – odparł krótko Syriusz. – Przecież nic się nie stanie,
wejdziemy tylko na chwilę, sprawdzimy co i jak i wracamy do łóżek - dodał
niecierpiącym sprzeciwu tonem, co ostatecznie przekonało Pettigrew do dalszej wędrówki.
Już po chwili przedzieraliśmy się przez gęste krzaki rosnące na skraju lasu. Na
szczęście nie było ich tak dużo, więc niedługo potem wędrowaliśmy po
wydeptanej, dość szerokiej ścieżce i rozglądaliśmy się dokoła. Wszyscy
wyciągnęliśmy różdżki i przyświecaliśmy nimi drogę, bo mimo że noc była
bezchmurna, to do lasu przez gęste korony drzew nie docierał choćby najmniejszy
promień światła. Wędrowaliśmy przez chwilę w milczeniu i choć patrzyliśmy nie
na siebie nawzajem, a na drogę, to można było wyczuć, że atmosfera panująca
między nami jest dość ciężka i nasycona odrobiną strachu. Niemalże całkowita
ciemność, drzewa i krzaki, w których raz po raz wyobraźnia ukazywała różne
postaci i stwory, a także ciche odgłosy małych zwierząt i pohukiwanie sów potęgowały
te uczucia. Nagle zobaczyłam, że tuż obok mijanego przez nas spróchniałego
drzewa rośnie kilka białych kwiatów ciemiernika; pobiegłam w jego stronę tak
nagle i szybko, że aż pozostali przestraszyli się jeszcze bardziej. Usiadłam na
ściółce obok roślinek i wyciągnęłam z kieszeni spodni maleńki scyzoryk, którym
zaczęłam ostrożnie obcinać łodyżki.
- Lily – zgromił mnie Peter, podchodząc nieco bliżej. – Czy to naprawdę było
aż tak ważne?!
Akurat wtedy skończyłam ścinanie i wyciągnęłam z drugiej kieszeni pomięty
pergamin, w który zawinęłam kwiaty. Podniosłam się z ziemi, co też uczynił
Pettigrew.
- „Czy to jest ważne”? – powtórzyłam za nim, jakby nie dowierzając. –
Człowieku, to c i e m i e r n i k.
Szybko ścięłam resztę i wstałam; chłopak nic nie powiedział, a jedynie
pociągnął mnie w stronę dróżki. Katie miała ze sobą torbę, a więc poprosiłam
ją, żeby przechowała roślinę, żebym jej przypadkiem nie zgubiła.
- Idziemy dalej – zarządził Peter (po raz pierwszy, odkąd go poznałam,
narzucił coś innym!). Jeszcze przez krótką chwilę szliśmy dróżką na skraju
lasu, kiedy usłyszeliśmy z daleka jakieś wycie. Momentalnie się zatrzymaliśmy.
- Nox. – Światełko na końcu różdżki Lupina zgasło. Powiedział nam, żebyśmy
swoje też zgasili, co zrobiliśmy bez ociągania.
Po kilku sekundach wycie powtórzyło się... a potem kilka kolejnych, z tym że
były głośniejsze, zdawały się być bliżej i tak jakby groźniejsze (a może po
prostu dla nas było już za dużo wrażeń jak na jeden wieczór). Wtedy już nikt
nie zamienił ze sobą ani słowa, nie zdążyliśmy nawet na siebie spojrzeć: po
prostu wszyscy zaczęliśmy biec w stronę błoni.
Weszliśmy do małego, ciasnego pomieszczenia, a Filch
zamknął za nami drzwi i wtedy zaczęłam się poważnie zastanawiać nad tym, czy
nie wolałabym jednak przenocować w tym lesie. James i Syriusz uśmiechali się z
zadowoleniem, a Peter widząc to starał się ich naśladować - wciąż jednak
wyglądał dość niemrawo. Remus stał pod ścianą z obojętną miną, natomiast Katie
i ja zajęłyśmy miejsca przy biurku, o dziwo zachowując spokój. Filch usiadł
naprzeciwko nas, a na blat wskoczył ten jego okropny kot i zaczął na nas
prychać. Prawie udało nam się zakraść z powrotem do wieży, ale ta kupa futra
wpadła na nas na korytarzu i od razu pobiegła po woźnego.
- Znowu wy – powiedział nienawistnie mężczyzna, mierząc huncwotów krzywo. Po
chwili jakby uzmysłowił sobie, że ja i Katie też tam jesteśmy, bo chyba nas
wcześniej nie zauważył (mimo że siedział naprzeciwko nas). Zaczął lustrować nas
spojrzeniem.
- No, teraz to nawet dziewczęta nie mają problemu z łamaniem regulaminu...
do czego ta szkoła zmierza! Gdybym tylko znów mógł używać tych narzędzi
tortur... łańcuchów i...
- No, to na kiedy się umawiamy? – wtrącił Syriusz, przerywając
rozpoczynający się wywód Filcha na temat słuszności znęcania się nad uczniami
jako kary za ich przewinienia. Woźny zamrugał oczami ze zdziwieniem, a chłopak
uśmiechnął się szeroko.
- Noo, na szlaban, nie? Od razu mówię, że jutro i w niedzielę nie możemy, bo
jesteśmy u profesor McGonagall dwa...
- ...W poniedziałek o osiemnastej widzę tutaj całą waszą szóstkę! – przerwał
mu Filch. – A teraz wynosić mi się stąd i niech tylko któreś pójdzie gdzie
indziej niż do dormitorium, to wyleci z tej szkoły! Jeszcze pożału...
- Dobranoc, psze pana! – powiedział James z uśmiechem, a Peter zachichotał,
jakby ten wyraz arogancji był najlepszym żartem. Remus pokręcił głową ze zrezygnowaniem,
rzucając grzecznie „dobranoc”. Wyszłam pierwsza, niepostrzeżenie zabierając fiolkę
z krwią salamandry, która stała na szafce tuż przy drzwiach. Syriusz wyszedł
ostatni i zatrzasnął drzwi z hukiem.
- No świetnie, kolejny szlaban – zdenerwował się Syriusz. Skierowaliśmy się
w stronę wieży Gryffindoru.
- Przynajmniej wyszło na to, że tylko chodziliśmy sobie po zamku w nocy –
stwierdził Remus i w gruncie rzeczy miał rację (jak zawsze zresztą). Lepiej
przecież posprzątać kanciapę Filcha (czy coś w tym rodzaju; w końcu miał to być
mój pierwszy szlaban i nie wiedziałam co będziemy na nim robić) niż być
wyrzuconym ze szkoły, no nie?
- Dobre było z tymi szlabanami jutro i pojutrze – stwierdził Peter,
chichocząc. – Przynajmniej mamy wolny weekend!
Syriusz uśmiechnął się tryumfalnie.
- No tak, to było świetne zagranie. Przecież ten kretyn i tak nie ma prawa
się o tym dowiedzieć.
- Cóż za skromność – wtrąciłam pod nosem.
- Nie muszę być skromny, bo jest się czym chwalić – skwitował Black. –
Zresztą tylko tak mówisz, na pewno myślisz tak samo jak ja... – dodał z
głębokim przekonaniem.
Uśmiechnęłam się szeroko.
- Tak tak, oczywiście – odparłam żartobliwie, a chłopak odpowiedział mi
uśmiechem.
- Dobra, kończcie te... te flirty! – zażartowała Katie, a ja od razu
wiedziałam, że Ann musiała jej naopowiadać ostatnio jakieś głupie, miłosne
historyjki wyczytane w którymś ze starych numerów
„Czarownicy”
(Rusell pożyczyła od jakiejś koleżanki stos tych gazet, wysoki na dwie stopy!).
Mimo wszystko chłopiec nie odzywał się prawie wcale już przez połowę drogi – po
części zmieszany, a po części obrażony.
No chyba jasne, że mi się podoba, tak jak wszystko co piszesz. :3 jest pięknie, bardzo mi się podoba, że twój prolog jest taki długi i nie streściłaś tego do jednej strony A4 :) :3 czekam aż wstawisz kolejny rozdział. ^^
OdpowiedzUsuńaww piękne było :D jak już wiesz uwielbiam Lilka bo jest najkochańsza na świecie xd podoba mi sie jak opisujesz postaci i to,ze kazda z nich ma własny charakter, poczucie humoru etc. jak to czytam to sie jakos tak da wczuć w klimat. no i te flirty *-* co będzie dalej,co będzie dalej? *-*
OdpowiedzUsuńRrrrrrr a zatem kto się czubi, ten się lubi i będziemy igrać z Blackiem? ;) Syriusz zawsze spoko. Bardzo podobało mi się spotkanie w pociągu, proste, zabawne i takie.. huncwocie :D
OdpowiedzUsuńKiedy następny? :)
dziękuję X3 kolejny rozdział powinien być w ciągu najbliższych kilku dni, bo już jest w sumie napisany i czeka go tylko (czy też aż...) gruntowna poprawka. dam znać :)
Usuń+ !
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się ten blog. Treść, wygląd, styl pisania. Oczywiście będę tu wpadać częściej (i to nie jest żadne głupie pisanie ot tak).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Minoo Falk-Karmi
Na początku muszę uprzedzić, że niestety będę czytała twoje opowiadanie na raty, ale historia zaciekawila mnie, więc na pewno się pojawie.
OdpowiedzUsuńRzadko czytam czasu Huncwotow, a jednak podoba mi się ten początek. Młoda czarownica i jej początki w Hogwarcie, choć to przedstawienie rozrabiakow mnie urzeklo.
Grzeczny Remis, który zawsze przeprasza. Syriusz, który zawsze ma świetne pomysły. Tchorzliwy Peter i James, ze smykalka do robienia zartow.
Ich wypad do lasu był niebezpieczny, ale nadal rozdzialowi akcji. Sama muszę przyznać, ze że szczegółów podoba mi się zachowanie bohaterki w stosunku do książek. Przecież kilka dodatkowych rzeczy nie robi różnicy, prawda?
Dalszą czesc przeczytam jutro,
Croy
#RóżoweCiasteczka
Zawsze podoba mi się jak ktoś piszę długie prologi :D Super, idę czytać dalej :3
OdpowiedzUsuń"- Będziesz musiała się nią zająć. - powiedziała, gdy przechodziłyśmy przez próg. - Martha dała mi ją za darmo, bo w sklepie jest za dużo zwierząt, a że coś stało się z jej skrzydłem, to nikt nie chciał jej kupić." - a ta kropka po zająć po co? zbędna jest.
OdpowiedzUsuń"Nie miałam jednak zbyt wiele czasu, by w tamtym momencie nad tym myśleć, gdyż mama ciągnęła mnie do ostatniego już sklepu - z różdżkami. Postanowiłam, że gdy wrócimy do domu, to się temu lepiej przyjrzę." - wiesz, te dwa zdania dziwnie brzmią. wychodzi z kontekstu jakby miała się przyjrzeć temu sklepowi z różdżkami.
"- Ooo, Catherine Beckett, dzień dobry - uśmiechnął się starszy mężczyzna o wielkich oczach, który pojawił się nie wiadomo skąd tuż przed nami. - Dąb, czternaście cali z rogiem jednorożca, mam rację? Wspaniała różdżka, dużo mocy." - brakuje kropki po dobry, a uśmiechnął powinno być z dużej litery.
"- Dzień dobry, panie Ollivander. W istocie, wspaniała. - mama uśmiechnęła się miło. - Ale tym razem szukamy czegoś dla niej. Prawa ręka ma moc. - popchnęła mnie w stronę mężczyzny [...]" - Mama powinno być z dużej litery i popchnęła też.
"- Och. - mruknął starszy pan jakby z nutą rozczarowania. - Szczerze mówiąc miałem nadzieję, że ta będzie idealna... No cóż, sprawdzamy dalej." - kropka po och zbędna.
"- Jestem Ann, a to Katie - wskazała na dziewczynkę o krótkich, czarnych włosach z kwadratowymi okularami na nosie. " - poproszę kropkę po Katie i wskazała z dużej.
"- Ja jestem Lily, miło mi was poznać. - niemalże wymruczałam tę utartą regułkę, po czym zaczęłam gorączkowo się zastanawiać, co mogę zacząć robić, aby zająć czymś ręce. " - Niemalże z dużej.
"- No, to opowiadaj. - powiedziała Ann po dłuższej chwili ciszy tak nagle, że aż się wzdrygnęłam. Posłałam jej pytające spojrzenie." - kropka po opowiadaj zbędna.
" - Nie ma za co - uśmiechnęła się szeroko - Ale powiedzcie mi, dlaczego biegliście w stronę przedziału, który znajduje się najbliżej przedziału prefektów, skoro byliście po drugiej stronie pociągu?" - kropka po co, uśmiechnął z dużej i kropka po szeroko.
"- Wiesz, adrenalina. - stwierdził żartobliwie chłopak z krótkimi włosami, a ja nawet wiedziałam o co mu chodziło!" - zbedna kropka po adrenalina.
"- W ogóle to jestem Syriusz, a to James. - odezwał się chłopak o długich włosach, a Ann po raz kolejny zaczęła nas przedstawiać. " - kropka po James zbędna.
"- No to pięknie. - skwitowała Katie, patrząc na pozostałości półki na ścianie." - zbedna kropka po pieknie.
"- Ale krzywo w tym miejscu gdzie stałaś. Jesteś strasznie mała - popatrzył na mnie, po czym się roześmiał. " - brak kropki po mała, popatrzył powinno być z dużej.
"- Wcale nie jestem taka mała. Jestem średniego wzrostu. - stwierdziłam z powagą, ale to jedynie spotęgowało jego śmiech." - zbedna kropka po wzrostu.
"- Kochani, witam was wszystkich w nowym roku szkolnym! Widzę już po waszych minach, że chcielibyście zacząć jeść, więc będę się streszczać, bo mam parę ważnych rzeczy do przekazania. Nie wchodzimy do Zakazanego Lasu ani na trzecie piętro. Jest jeszcze jedna rzecz. - zrobił pauzę, rozglądając się krótko po sali." - zrobił z dużej.
"- No nareszcie. - mruknęła Katie tak, jakby musiała czekać na nich co najmniej dwie godziny, a nie jakąś minutę. " - zbedna kropka po nareszcie.
" Nie musisz mnie traktować jak dziecko, Black. - powiedziałam chłodno po czym wstałam i uniosłam głowę. " - zbedna kropka po Black.
"- W sensie że boisz się iść pierwszy? - odparłam niemiłym tonem, wciąż będąc nieco urażona przebiegiem rozmowy w pokoju wspólnym." - przecinek przed że.
"- Przepraszam, ale to rzadka roślina. I nie panikuj - spojrzałam na niego z uśmiechem, a on pociągnął mnie w stronę dróżki. " - kropka po panikuj.
Usuń"- Nox - światełko na końcu różdżki Lupina zgasło. Powiedział nam, żebyśmy swoje też zgasili, co zrobiliśmy bez ociągania." - kropka po Nox.
"- No świetnie, kolejny szlaban - zdenerwował się Syriusz i zaklął paskudnie. Skierowaliśmy się w stronę wieży Gryffindoru." - jakos nie wydaje mi sie, zeby taki jedenastolatek przeklinał. poza tym, no pochodzi z takiego rodu, że wątpię by tak mówiono.
"- Przynajmniej wyszło na to, że tylko chodziliśmy sobie po zamku w nocy. - stwierdził Remus i w gruncie rzeczy miał rację (jak zawsze zresztą)." - zbedna kropka po nocy.
"- Cóż za skromność. - wtrąciłam pod nosem. " - zbedna kropka po skromność.
Okej. A teraz o tekście. Kocham huncwotów. Wiec oczywiście bede zagladać. Po pierwsze notka była naprawde długa, ale bardzo szybko mi się ja czytało. Lily jest bardzo fajną osobą. Rozrabiaki już szaleją. Styl jak najbardziej do mnie przemawia. Nie owijasz w bawełnę, przemycasz opisy, a nie piszesz ich megadługich. Kolejny plus. Jedynie kulała momentami trochę interpunkcja dialogowa. Kolejne rozdziały też skomentuje, ale to trochę zajmie. Bo Pan Tadeusz do przeczytania.
Pozdrawiam ciepło,
Acrimonia.
Napiszę tutaj krótko, bo zaraz idę czytać dalej: akcja prologu dzieje się na pierwszym roku, tak? Tak wynika z tekstu, a w takim razie na transmutacji nie mogli uczyć się przemiany kielicha w zwierzę, bo to wciąż dla nich zbyt trudne, za mało wiedzą. (Na przykład, dopiero podczas zdawania SUMu z transmutacji, należało zmienić tabakierkę w żółwia). To tylko jedyna uwaga, jaką mam do prologu. :)
OdpowiedzUsuńBardzo fajny prolog. Lecę czytać dalej, ale mam pewien problem. Kiedy dziewczyny rozmawiają w dorminatorium Katie mówi, że cieszy się, że nie obudziła przypadkiem Evans. Z późniejszego tekstu wynika, że albo w zakazanym lesie była Lily i Katie i jeszcze jakaś dziewczyna, albo Są dwie Lily Evans.
OdpowiedzUsuń...albo ja coś źle zrozumiałam.
Pozdrawiam
Kot
Lily Beckett :) są imienniczkami, co na początku rzeczywiście może sprawiać problem, ale przywykniesz! zapraszam przy okazji do zakładki zanim przeczytasz (której chyba nikt nie odwiedza zanim przeczyta) xd
Usuń