#comments { color: #000; }

wtorek, 24 czerwca 2025

37.

Siedziałem na zielarstwie, zanudzony niemal na śmierć. Akurat przypadał dzień wykładu, co w gruncie rzeczy było mi na rękę, nie miałem bowiem siły się na niczym skupić tego dnia - mogłem więc udawać, że słucham i jakoś to przeczekać.

Zdałem sobie sprawę z tego, że ostatnie dwa miesiące przemknęły niemal niezauważenie, mimo że działo się tak wiele. Upłynęły nam one w dużej mierze na wielokrotnych próbach teleportacji na zajęciach w Wielkiej Sali, a Peter radził sobie z tym najlepiej nie tylko z naszej grupki, ale i chyba z całego roku. Wraz z nadejściem wiosny rozpoczęły się egzaminy na licencję, które Peter zdał za pierwszym razem. Mnie udało się to za drugim, bo za pierwszym razem James rozproszył mnie swoją głupią miną i moje włosy zostały w poprzednim miejscu. Nie było to zbyt przyjemne doświadczenie, bowiem było mi dziwnie chłodno w głowę, ale najważniejsze, że dałem sobie później radę.

Mimo różnych małych wypadków i niepowodzeń, w końcu niemal wszystkim udało się zdać egzamin. Z naszej grupy jedynie Beckett postanowiła nie podchodzić do egzaminu ponownie po pierwszej nieudanej próbie.

Właśnie, Beckett.

Rozejrzałem się po sali, szukając jej wzrokiem. Zazwyczaj na tych zajęciach siadała obok mnie, jednak na tym miejscu jej nie było, bo na pewno bym to zauważył. Pomyślałem, że może z jakiegoś powodu się gdzieś przesiadła, ale nie było jej na lekcji w ogóle.

Właściwie, na śniadaniu też jej nie było, jak tak o tym pomyślałem. Tego poranka byłem spóźniony i jadłem w biegu, ale na pewno odezwałaby się do mnie, gdyby tam była.

Zacząłem się niepokoić. Niby na pierwszy rzut oka wydawało się, że wszystko u niej okej: w końcu chodziła na zajęcia, przychodziła na treningi, nawet czasem uśmiechnęła się na jakiś nasz głupi żart. Ja jednak znałem ją na wylot i wiedziałem, że dalej nie jest w porządku, a dzisiejsza nieobecność tylko mnie w tym utwierdziła.

Widziałem przecież nie raz, jak znika gdzieś sama i wraca z opuchniętymi powiekami, jak pomija kolacje i wcześniej kładzie się do łóżka, mimo że nie zasypia przez kolejne godziny, bo rano i tak jest niewyspana.

- Syriusz, możemy pogadać? - zagadała Katie, kiedy zajęcia się skończyły.

Skinąłem głową, po czym ruszyłem z nią przez drzwi szklarni prowadzące na zewnątrz. Było ciepło, a słońce lekko raziło w oczy.

- Pewnie wiesz, o co chodzi - zaczęła, gdy wokół nas nie było już nikogo. - Lily.

- Tak, wiem, że z nią… nie jest za dobrze - powiedziałem, nie wiedząc, jak inaczej ubrać to w słowa. - Gdzie ona jest?

- Nie wstała dzisiaj na śniadanie. Poprosiłyśmy jednego ze skrzatów, żeby coś jej zaniósł, ale pewnie nawet tego nie zjadła.

- Coś się stało czy…?

- Nie wiemy. Nie chciała nic mówić. Nawet na eliksiry nie chciała przyjść.

- To już coś musiało się na pewno stać.

- Wiem. Ale nie potrafimy… Ona po prostu nie chce nikogo widzieć. Siedzi z zasłoniętymi kotarami łóżka i nie wychodzi.

- Wiesz co, ja do niej idę.

- Zaraz eliksiry…

W nieco wulgarny sposób określiłem, gdzie w tej sytuacji mam lekcję eliksirów.

- Masz rację, Syriusz - odparła dziewczyna. - Leć do niej. Może tobie uda się cokolwiek zrobić.

Pożegnałem się z nią skinieniem głowy i zawróciłem w stronę szklarni, by najkrótszą drogą trafić do wieży Gryffindoru.

 


Kiedy wszedłem po cichu do dormitorium dziewczyn, zauważyłem, że kotary łóżka Lily rzeczywiście są całkowicie zasłonięte, a na jej stoliku leży tacka z nietkniętymi kanapkami i sokiem dyniowym. Słyszałem, że płacze, a kiedy zorientowała się, że ktoś wszedł, jej ciche łkanie momentalnie zamilkło, zastąpione nierównym oddechem.

- Lily? - powiedziałem cicho, zbliżając się do jej łóżka.

- Nie idę na eliksiry jak coś - wydusiła z trudem, siląc się na zwyczajny ton.

- Nie o to chodzi. Mogę odsunąć?

- Nie.

- Nie zostawię cię tu samej, więc możemy porozmawiać normalnie albo przez kotarę. Jak wolisz.

Minęło kilka chwil, a kotara rozsunęła się delikatnie na środku. Lily wyjrzała przez nią, a ja dostrzegłem jej zaczerwienione oczy i łzy kapiące z policzków. Przetarła je wierzchem dłoni szybko, jak gdybym i tak już ich nie zauważył.

- Ja… wiem, że jest ci bardzo ciężko - zacząłem. - Ale nie jesteś sama. Wszyscy jesteśmy dla ciebie i…

Moje słowa zostały przerwane wybuchem płaczu. Odsunąłem część kotary na tyle, by móc przejść, po czym wgramoliłem się na łóżko, siadając obok Beckett. Dziewczyna podciągnęła nogi pod brodę, a ja przysunąłem się do niej i po prostu ją przytuliłem.

- Dzisiaj masz chyba trochę gorszy dzień. To się zdarza. Jestem przy tobie.

Pocałowałem czubek jej głowy, następnie opierając o nią brodę.

Siedzieliśmy przez długą chwilę w ciszy, a ja delikatnie głaskałem jej ramię.

- Niedługo są moje urodziny - odezwała się w końcu, ledwo wydobywając z siebie głos. Podniosła głowę i spojrzała na mnie.

- Wiem, pamiętam.

- Mam od niej prezent - niemal szepnęła.

- Chcesz go otworzyć?

- Nie chcę go nigdy otwierać.

- Dlaczego?

Dziewczyna nie odpowiedziała, wzruszyła jedynie ramionami.

- To ostatnie, co od niej mam i…

- Jak będziesz gotowa, to go otwórz. Jak nie, to nie. Nie zamartwiaj się tym.

Lily westchnęła.

- Ja już nie wiem, co robić. Myślałam, że z czasem będzie lepiej, ale…

- Potrzebujesz jeszcze czasu, to normalne - powiedziałem łagodnym tonem. - Ale nie możesz się zamykać. To nie wpływa na ciebie dobrze.

- I tak nie mam ochoty na nic innego.

- Chodź ze mną gdzieś.

- Co? Nie.

- Dlaczego nie?

- Nie chcę.

- Po prostu chodź - powiedziałem, wstając z łóżka i podając jej rękę, żeby pomóc jej się podnieść. -  Wyrwiemy się stąd. Pogoda jest dzisiaj taka, że szkoda ją zmarnować.

- Nie obchodzi mnie ta pogoda ani…

- Wiem. Dlatego właśnie musisz wyjść.

Dziewczyna nie odpowiedziała, dlatego postanowiłem kontynuować:

- Nie daj się prosić. Wrócimy, jak tylko będziesz chciała.

Lily podała mi rękę, niemrawo podnosząc się z łóżka.

- Niech ci będzie.

- Ale najpierw musisz zjeść śniadanie - dodałem, na co Beckett jedynie burknęła coś pod nosem, chwytając jedną z kanapek.

 


Kiedy już znaleźliśmy się przed głównym wyjściem z zamku, uprzednio ominąwszy wszystkie korytarze, na których potencjalnie mogliśmy napotkać któregoś z nauczycieli, odetchnąłem z ulgą.

- Mogłam zabrać okulary przeciwsłoneczne - mruknęła Lily niemrawo, mrużąc oczy.

- Nie marudź - odparłem, po czym chwyciłem jej rękę i pociągnąłem ją w stronę fontanny stojącej na środku dziedzińca poprzez ścieżkę otoczoną niskim żywopłotem. Puściłem jej dłoń, a ona - choć niechętnie - i tak podążyła za mną. Starałem się jednak być dobrej myśli.

- Kiedyś wsypaliśmy do tej fontanny płatki mydlane, pamiętasz?

Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie.

- Tak. Trzeci rok.

- Piana była aż tam! - machnąłem w stronę żywopłotu, a Lily zachichotała cicho. Na sam ten dźwięk spojrzałem na nią, zadowolony, że chociaż na chwilę udało mi się ją rozbawić. 

- Proste, a efektowne - odparła wciąż z uśmiechem, co sprawiło, że sam się ucieszyłem.

- Dokładnie. Chodź, przejdziemy się trochę dalej - zarządziłem.

Obeszliśmy fontannę dookoła i ruszyliśmy na zachód, w stronę zagród ze zwierzętami. Z daleka wypatrywałem, czy nie ma w tej chwili przypadkiem jakichś zajęć, żebyśmy nie zostali przyłapani, jednak na szczęście nikt się tam nie kręcił - wpadłem bowiem na pewien pomysł.

- Nakarmimy hipogryfy? Jeśli dadzą nam podejść, oczywiście - zaproponowałem.

- Możemy.

- Dobra, to chodźmy.

Dziewczyna ruszyła truchtem przez trawę, a ja szybko ją dogoniłem i dotrzymywałem jej kroku. Peleryna powiewała na jej ramionach wraz z jej długimi, nierozczesanymi włosami, a ja zerkałem na nią, podczas gdy ona skupiona była na drodze. Przed nami rysował się obraz domku profesora od Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, a tuż za nim czekały na nas zagrody zwierząt. Kiedy jednak zbliżyliśmy się na ledwie parę metrów od budynku,  zauważyłem, że jego drzwi się otwierają.

- Szybko - szepnąłem do Lily, nim ta zdążyła się zorientować, i chwyciłem ją za rękę, by pociągnąć ją w bok, za ogrodzenie otaczające domek. Kucnęliśmy za nim, wciąż trzymając się za ręce, i obserwowaliśmy.

Profesor Botting wyszedł ze środka i ruszył w stronę furtki. Spojrzeliśmy na siebie krótko, po czym nadal skuleni ruszyliśmy w prawo, by schronić się za rogiem. Na całe szczęście profesor nie rozglądał się zbytnio, za to od razu skierował się w stronę zamku, bo moglibyśmy mieć problemy.

Pozostaliśmy w tym samym miejscu do momentu, w którym profesor oddalił się wystarczająco, by nie zwrócić już na nas większej uwagi, po czym zerwaliśmy się z miejsca i pobiegliśmy w stronę zagród.

- Na Merlina, to było okropne - stwierdziła Beckett, biorąc głębszy oddech, kiedy stanęliśmy tuż obok wybiegu dla kugucharów.

- A tam. Nie złapał nas, więc jest dobrze.

- Ja tam się trochę zestresowałam.

- Wyszłaś z wprawy. Musimy coś z tym zrobić - zaśmiałem się.

Zagroda hipogryfów była większa i znajdowała się kawałek dalej. Objąłem dziewczynę ramieniem na krótki moment, ruszając w tamtą stronę. Lily trzymała się tuż obok mnie, a ja zerkałem na nią kątem oka. Szła ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, nieco zgarbiona, a jej twarz była straszliwie smutna. Nie wiedziałem, co powinienem zrobić.

Stanęliśmy obok ogromnej zagrody, która zacieniona była drzewami. Chociaż hipogryfy mogły swobodnie latać po okolicy, i tak zawsze tu wracały – przyzwyczajone do miejsca, gdzie o nie dbano i je karmiono.

- Panie przodem – powiedziałem, otwierając przed nią drewniane drzwiczki, a Lily spojrzała na mnie ukradkiem, przechodząc do środka i stając tuż obok wejścia. Póki co trzymaliśmy się z dala od hipogryfów, a jedynie przeszliśmy w stronę karmnika, obok którego postawiono wiadro z rybami. Dziewczyna chwyciła jedną z nich opuszkami palców.

- Fuj. Czemu nie mogą żywić się marchewkami?

Zaśmiałem się cicho, również biorąc rybę w lewą rękę ostrożnie.

Skinąłem głową w stronę zwierząt i wtedy razem skierowaliśmy się w ich stronę, zachowując jednak dystans.

Jeden z hipogryfów spojrzał na nas i podszedł bliżej, a wtedy bez słowa skłoniliśmy się nisko, zerkając, jak na nas reaguje. Chwila ta zdawała się trwać bardzo długo, a ja jedynie odszukałem na oślep dłoń Lily i zacisnąłem na niej palce, w razie gdybyśmy musieli uciekać. Zamierzałem obserwować sytuację i ewentualnie pociągnąć ją za sobą jak najszybciej. Poczułem, że dziewczyna odwzajemniła uścisk.

- Zobacz – szepnęła, gdy hipogryf skłonił głowę nisko ku ziemi. Ostrożnie podnieśliśmy się do pionu, a wtedy dziewczyna ruszyła do przodu, wyswobadzając rękę i wyciągając ją w stronę zwierzęcia.

- Łap!

Dziewczyna podrzuciła rybę nieco niezdarnie, bowiem wciąż trzymała ją jedynie opuszkami palców, jednak ta wzbiła się w powietrze na tyle wysoko, że hipogryf zdołał chwycić ją dziobem. Przełknął ją niemal w całości, po czym trącił dziewczynę w wystawioną do przodu rękę, a ona zaśmiała się cicho i pogłaskała go po grzbiecie.

- Polubił cię – powiedziałem, po czym tak samo jak ona podrzuciłem rybę w górę. Hipogryf złapał ją równie zręcznie.

- Chodź, też go pogłaskasz – zarządziła, a ja nie byłem w stanie jej odmówić, widząc, jak znowu się uśmiecha. Czułem w tamtej chwili, jakbym był w stanie zrobić wszystko, byle tylko było jak dawniej, jednocześnie jednak zdawałem sobie sprawę z tego, że to nie było takie proste.

Lily westchnęła cicho, po czym wtuliła się w szyję hipogryfa, zwrócona twarzą w moją stronę. Zamknęła oczy, a ja zauważyłem, że po jej twarzy spłynęły łzy.

- Hej – zacząłem, po czym zacisnąłem wargi. Byłem nieco skołowany; w jednej chwili było dobrze, jednak wtedy znowu dziewczyna musiała sobie coś przypomnieć. Hipogryf ułożył głowę na jej ramieniu, jak gdyby chciał ją objąć.

- Spokojnie – odparła. – Ja po prostu…

Słuchałem, co powie dalej, jednak ona nie kontynuowała. Trwała jeszcze chwilę w tej samej pozycji, głaszcząc hipogryfa po grzbiecie delikatnym ruchem, po czym odsunęła się. Po jej policzkach dalej spływały kolejne łzy, jednak nie zanosiła się płaczem ani nie łkała.

- Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytałem cicho, chociaż spodziewałem się odpowiedzi.

- Nic.

No właśnie.

Dziewczyna otarła łzy rękawem i wzięła głęboki wdech.

- Wracajmy do zamku – zarządziła, a ja jedynie skinąłem głową.

 


Syriusz tego dnia nie chciał dać mi spokoju. Lekcje minęły, jednak nie poszliśmy już na żadną z nich. Nie dość, że zmusił mnie do zejścia na obiad, to dodatkowo nakładał mi na talerz po trochu z każdego półmiska, aż nie byłam w stanie zmieścić niczego więcej.

- Zjadłaś tylko pół śniadania, więc teraz musisz to nadrobić – stwierdził, kiedy zaczęłam oponować gdzieś w trakcie tego całego procederu, dlatego ledwo wyturlałam się z Wielkiej Sali, kiedy wszyscy już zjedli.

- Idziecie z nami polatać? – zapytał James, kiedy szliśmy korytarzem w stronę wieży Gryffindoru. – Umówiliśmy się z drużyną.

- Wiesz co – zaczęłam, łapiąc się za brzuch, który lekko pobolewał mnie od ilości jedzenia. – Chyba muszę odpuścić.

Wyobraziłam sobie latanie na miotle w takim stanie i niestety, ale nie zapowiadało to zbyt dobrych skutków.

- Ja też – powiedział Syriusz nagle, a ja spojrzałam na niego, zaskoczona.

- W taką pogodę? – zapytałam, myślałam bowiem, że akurat on nie byłby w stanie odpuścić sobie takiej okazji. Chłopak jednak wzruszył jedynie ramionami, a następnie objął mnie ramieniem i posłał Jamesowi spojrzenie. Ten w odpowiedzi skinął głową i odszedł, jak gdyby porozumiewali się kompletnie bez słów. W sumie w ich przypadku nawet mnie to nie zdziwiło.

- Chodź ze mną do Pokoju Życzeń – szepnął Syriusz, kiedy wszyscy znaleźli się kawałek dalej od nas. – Chciałem ci coś pokazać.

- Co takiego? – zapytałam, zaciekawiona, jednak on pokręcił jedynie głową.

- Po prostu chodź.

Westchnęłam ciężko. Miałam wrażenie, że robi to specjalnie – żebym tylko nie została sama. Z jednej strony mnie to denerwowało, bo miałam ochotę zaszyć się gdzieś w samotności, ale z drugiej… widziałam po nim, że mu na tym zależy i nie odpuści. I w jakiś sposób to doceniałam.

Ruszyliśmy więc korytarzem, a następnie schodami, kierując się w stronę Pokoju Życzeń. Nie odzywaliśmy się po drodze zbyt wiele, jednak odpowiadało mi to. I tak nie byłam zbyt rozmowna.

- Lilyanne! – zawołał ktoś nagle, a wtedy przystanęłam, rozglądając się dookoła. Korytarz w tym miejscu był pusty, co nieco mnie z początku skołowało. – Tutaj!

- Obraz, Lil – powiedział Syriusz z uśmiechem, a ja spojrzałam w stronę jednej z ram wiszącej na ścianie tuż obok miejsca, w którym się zatrzymaliśmy.

- Paracelsusie! – zaczęłam, uśmiechając się. – Dawno się nie widzieliśmy!

- Słyszałem… wieści – zaczął Paracelsus, po czym zacisnął usta. – Ale mam nadzieję, że jakoś się trzymasz. Jeśli potrzebujesz…

- Jest w porządku – odparłam prędko, nie chcąc wdawać się w tę rozmowę.

- Wkrótce sezon na dyptam – powiedział Paracelsus, kompletnie zmieniając temat. Byłam mu za to wdzięczna. – Tutaj kwitnie on wcześniej, niż w czerwcu. Musisz o tym pamiętać.

- Jasne. Silniejsze działanie – powiedziałam, kiwając głową. – Będę mieć to na uwadze.

- Musimy iść – powiedział Syriusz nagle, a ja pomachałam dłonią w stronę obrazu.

- Do zobaczenia! – rzuciłam, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.

- Przepraszam, jeśli wam przerwałem w nieodpowiedniej chwili – powiedział Syriusz, kiedy zniknęliśmy za zakrętem. – Odniosłem wrażenie, że…

- Dobrze zrobiłeś – odparłam. – Nie chciałam, żeby rozmowa zeszła na złe tory.

- Ja też. No, dobra.

Kiedy znaleźliśmy się na korytarzu, musieliśmy poczekać, aż niektórzy uczniowie przemierzą korytarz, tak abyśmy pozostali niezauważeni. Na szczęście nie było ich zbyt wielu, minęło więc ledwie kilka chwil, a już Syriusz przemierzał drogę pod ścianą, by otworzyć Pokój. Gdy pojawiły się przed nami ogromne, zdobione wrota, weszliśmy razem do środka.

- Dobra – powiedział Syriusz, kiedy zamknął za mną drzwi. – To tak.

- Hm?

Rozejrzałam się po pokoju; wokół stały różne instrumenty, ustawione w okręgu, a pod ścianą stał stary gramofon, otoczony stosami winyli. Moją uwagę zwrócił jednak czarny fortepian, ustawiony pod ogromnym oknem, przez które padało ciepłe światło.

- Tylko wiesz… - zaczął Syriusz, a ja zwróciłam się w jego stronę. Odniosłam wrażenie, że jest dziwnie zestresowany. – Nie chciałbym, żeby ktoś o tym wiedział.

- O czym?

- To znaczy, nie jest tak, że jakoś specjalnie się tego wstydzę, ale…

- Czego?

Syriusz westchnął i złapał mnie za rękę, ciągnąc mnie w stronę fortepianu. Usiadł na ławeczce, zostawiając mi miejsce po lewej stronie, a ja przysiadłam obok, skołowana.

Chłopak ułożył ostrożnie palce na klawiszach, po czym zaczął grać. Choć melodia nie była mi znana, uznałam, że była wyjątkowo przyjemna i na swój sposób delikatna.

- Nie wiedziałam, że… - zaczęłam, gdy skończył, ale on szybko mi przerwał.

- Tak, bo zazwyczaj wybieram gitarę – powiedział. – Ale jako dzieciak wychowany w pseudoelitarnej rodzinie…

Momentalnie pojęłam, o co mu chodziło. Nie lubił tego, bo kojarzyło mu się z rodzinnym domem i rygorem.

- Kiedy zacząłeś grać? – zapytałam, trącając losowy klawisz palcem kilkukrotnie. Sama nie miałam pojęcia, jak na tym grać. Właściwie, nigdy nie próbowałam grać na jakimkolwiek instrumencie.

- Jak miałem jakieś… Cztery lata?

- Ojej – powiedziałam, zaskoczona. – Kiedy miałam cztery lata, biegałam z patykiem, który miał być różdżką.

Chłopak prychnął, uśmiechając się na krótki moment.

- Tak jak powinno to wyglądać.

- Ale wiesz. Przynajmniej masz tę umiejętność i…

- Na ogół niespecjalnie przydatną, ale za to mogę ci coś zagrać.

- Mam wybrać?

- Tak. Ale pamiętaj, że mam wykształcenie, ugh, klasyczne. Ale znam też dużo mugolskich utworów, mało co tak wściekało Walburgę jak one.

Zaśmiałam się krótko.

- W sumie Walburgę wściekało wiele rzeczy – stwierdziłam.

- Fakt.

Zwróciłam się w jego stronę i speszyłam się nieco, napotykając jego spojrzenie utkwione we mnie. Odchrząknęłam.

- Pamiętasz? Kiedyś słuchaliśmy razem z twoich winyli…

- Pewnie tańca cukrowej wróżki – odparł z uśmiechem.

- Tak! Wiedziałam, że coś z cukrem – zaśmiałam się w odpowiedzi. – No, to co? Umiesz?

- Oczywiście, że umiem – odparł, po czym w jednej chwili zaczął grać.

Obserwowałam go, nieco urzeczona tym, jak potrafił szybko zmieniać dźwięki, a jednocześnie zdawał się być niespecjalnie zaangażowany. Uniósł głowę, spoglądając przez okno na krótki moment, a następnie znów zwiesił głowę nad klawiszami; kosmyki włosów zasłoniły mu oczy, jednak kompletnie mu to nie przeszkadzało. Było w tej jego grze pełno pewnej nonszalancji i niedbałości, a jednocześnie nie odbierało to niczego samemu utworowi.

- Musisz mnie kiedyś tego nauczyć – powiedziałam, gdy wybrzmiały już ostatnie dźwięki utworu, a Syriusz spojrzał w moją stronę.

- Hm. W sumie mógłbym. Ale coś za coś.

Uniosłam brew.

- Co masz na myśli?

- Załóżmy, że będziesz mi wisieć przysługę.

- Nie brzmi to bezpiecznie, ale załóżmy, że się zgadzam.

Chłopak wyciągnął różdżkę i machnął nią w stronę stojącego nieopodal gramofonu; nagle zerwał się z siedzenia, podając mi rękę. Posłałam mu pytające spojrzenie, on jednak nie odezwał się choćby słowem.

- Co? – spytałam.

- Chodź. Jeden kawałek.

Och.

- Nie, ja… - podałam mu rękę, wstając, jednak nie zamierzałam zrobić tego, o co mnie prosił. – Nie wypada mi.

- Tańczyć?

- Tak.

- A kogo obchodzi, co wypada? – zapytał, wzruszając ramionami. – Wiem, że jest ci trudno, ale powinnaś pozwolić sobie się śmiać i ogólnie robić, co chcesz.

- Ale co to zmieni?

- A co zmieni to, że będziesz płakać i się zamykać?

- Może i nic, ale…

- Okej, niech to będzie ta przysługa. Jeden taniec.

Spojrzałam na jego twarz, która w tamtym momencie wyrażała determinację, a z gramofonu zaczęła grać stara, mugolska piosenka, którą uwielbiałam. „Tak samo, jak moja mama”, pomyślałam. Z jakiegoś powodu miała obsesję na punkcie tego utworu Roya Orbisona, „Pretty woman”. Pamiętałam, jak tańczyła do niej ze mną na rękach, kiedy miałam kilka lat. Śmiałyśmy się razem, kiedy kręciła się dokoła, podrygując do muzyki.

- Skąd wiedziałeś, że ta piosenka…

- Co wiedziałem?

- Moja mama ją kochała.

- Chcesz ją zmienić? – spytał, a przez jego twarz przebiegł cień zmartwienia. Pokręciłam głową, chwytając go za rękę.

Syriusz uśmiechnął się promiennie, obejmując mnie w talii. Uniósł moją dłoń nieco, jak do walca, i zaczął delikatnie kołysać nas na boki.

- Jeden taniec – szepnęłam.

- Tyle wystarczy.

 


Weszłam do klasy Gainsborough nieco niepewnie, zastanawiając się, dlaczego byłam jedyną osobą, która nie otrzymała listu o odwołaniu najbliższego szlabanu.

- Dzień dobry, panie profesorze… - zaczęłam, widząc, jak profesor siedzi pochylony nad stertą pergaminów leżących na jego biurku. Gdy uniósł na mnie wzrok, momentalnie wstał.

- Lilyanne – zaczął, a ja powstrzymałam się przed tym, by nie zmarszczyć brwi. Nie przypominałam sobie bowiem, by kiedykolwiek wcześniej zwrócił się do mnie inaczej, niż po nazwisku.

Gainsborough machnął różdżką, a naprzeciwko biurka stanęło krzesło. Zaprosił mnie w jego stronę gestem ręki. Podeszłam bliżej i zasiadłam naprzeciw niego, wciąż niepewnie. Mężczyzna ponownie zajął swoje miejsce.

- Moja sowa zaginęła, czy…

- Nie, nie zaginęła.

- Och.

- Dotąd nie było zbytnio okazji, żeby to omówić, ale zauważyłem spadek twojej aktywności, a nawet obecności na zajęciach. - Gainsborough spojrzał na mnie przenikliwie, a ja milczałam, nie wiedząc, jak mogłabym się z tego wytłumaczyć. Profesor złożył dłonie w piramidkę, opierając o nie brodę, a jego wzrok wciąż utkwiony był we mnie.

- Profesorze, ja…

- Doskonale rozumiem, co jest tego przyczyną, nie zrozum mnie źle – kontynuował. – Ale nie oznacza to, że będę to popierał.

- To byłoby niewychowawcze – mruknęłam bardziej do siebie niż do niego, jednak mój komentarz wywołał na jego twarzy łagodny uśmiech.

- Wiem również o tym, że Veronique nie mówi całej prawdy, jeśli chodzi o twoją matkę – stwierdził. – Wiem, kim była.

- Ale…

- Między innymi dlatego wolałem, żebyś przyszła sama. Wiem, że twoja rodzina naciska, żeby tego nie zdradzać, zakładam więc, że i tobie jest to na rękę. Nie mam zamiaru również tej informacji nikomu przekazywać.

Poczułam, że moje dłonie drżą.

- Skąd pan… jak? – spytałam, jednak głos ugrzązł mi w gardle i nie byłam w stanie wydusić z siebie pełnego zdania.

- Veronique zaufała mi z tą informacją, żebyśmy mogli ewentualnie przewidzieć ich dalsze działania. Stracili w końcu jedną z osób, które mieli blisko nas w swoich szeregach.

Ponownie zamilkłam. Sama nie wiedziałam, do czego ta rozmowa ma prowadzić, ponadto sama myśl o mojej matce jako śmierciożercy była dla mnie znów nie do zniesienia.

- Kim zamierzasz zostać po szkole? – zapytał Gainsborough po krótkiej chwili ciszy.

- Uzdrowicielką – odparłam.

Profesor pokiwał głową.

- A przed tą sytuacją?

- Nie chciałam wcześniej zostać aurorką, jeśli o to panu chodzi.

- Rozumiem.

- Ja z kolei nie do końca rozumiem, panie profesorze. Dlaczego… - urwałam na krótki moment, zbierając myśli. – Dlaczego o tym rozmawiamy?

- Chciałem zaoferować ci coś, co może cię zainteresować, jeśli tylko zadbasz o naukę OPCM.

- Staram się, ale w walce… To wszystko wygląda zupełnie inaczej. Nie potrafiłam…

- Widziałem przez pewien moment, jak sobie radzisz – stwierdził profesor suchym tonem. Nie byłam w stanie wyczytać z tego, czy to dobrze, czy źle.

- Był tam pan? – zapytałam, na co Gainsborough kiwnął głową w odpowiedzi.

- Zauważyłem cię zbyt późno, by ci pomóc, ale wtedy Veronique zabrała cię z pola walki.

- Dlaczego moja babcia w ogóle dostała tę wiadomość? – zapytałam w końcu. Profesor zmarszczył brwi nieznacznie. Milczał przez dłuższą chwilę, a jego mina wyrażała zawahanie. W końcu odezwał się jedynie dwoma słowami:

- Zakon Feniksa.

- Co takiego? – zapytałam, bowiem jego słowa dostarczyły mi o wiele więcej pytań, niż odpowiedzi.

- Jest to tajne stowarzyszenie, które sprzeciwia się Voldemortowi. Widzę w tobie, w was, potencjał.

- Ale ja nie poradziłam sobie dobrze.

Gainsborough zacisnął usta, jak gdyby zirytowany.

- Trafiłaś bez przygotowania w sam środek walki, a jednak żyjesz.

- Udało mi się jedynie rzucić kilka tarcz.

- Czasem wystarczy nawet jedna, żeby znacząco zmienić przebieg walki.

- Nie nadaję się do tego.

- Ucz się i ćwicz zaklęcia. Ponadto wiem, że masz talent do eliksirów, a to może nam się przydać.

Zaczęłam się zastanawiać nad tym głębiej. Nawet ja dotąd nie wiedziałam, że moi dziadkowie są w takiej tajnej organizacji, ale poczułam, że ja również chciałabym się przysłużyć temu celowi. Towarzyszył mi ogrom wątpliwości; moje serce wyrywało się, by się zgodzić, jednak rozum przypominał przebieg tamtej walki, moje łzy, panikę i niemoc. Ciało upadające na mnie bezwładnie. W końcu moją mamę z pustym, martwym spojrzeniem.

- Nie musisz decydować teraz. I tak nie zamierzamy wpuścić dzieciaków do walki. Ale kiedy skończysz szkołę, będziesz pełnoletnia…

- To dlaczego mówi mi to pan teraz? – przerwałam mu.

- Pracujemy nad tym, żebyście w razie czego byli na to gotowi.

- Tylko… Dlaczego akurat my?

Gainsborough wzruszył ramionami.

- Jesteście może niezbyt posłuszną grupą, ale za to cholernie zdolną. Każdy z was ma inne umiejętności, które zgrywają się w pewną całość. Ja dbam o to, żebyście poszli w dobrym kierunku.

- Czyli nasze szlabany…

- Dokładnie. Nie ma sensu marnować czasu na szorowanie podłogi szczoteczką do zębów.

- A poza naszym szlabanem, czy inni uczniowie też są poinformowani? Czy ktoś inny będzie…

- Nie. Nie zdradzaj tego, co wam powiedziałem, nikomu spoza waszej grupy. Ale w swoim czasie, raczej prędzej niż później, sam dokładnie opowiem o wszystkim twoim przyjaciołom. Pozwolę im podjąć decyzję, ale w tym momencie chcę wiedzieć, jaka jest twoja.

- Będę się przykładać – powiedziałam, choć obrazy walki wirowały w mojej głowie. – Chcę pomóc. Jakkolwiek mogę.

Profesor skinął głową.

- W takim razie widzę cię na najbliższej lekcji – powiedział, wstając. - I każdej następnej.

- Tak jest – również wstałam, pojmując, że w ten sposób profesor kończy nasze spotkanie. Jednak w tamtej chwili, jedna rzecz wpadła mi do głowy.

- Profesorze, mam jeszcze jedno pytanie.

- Słucham.

- Ten patronus, który… przekazał wiadomość?

- Ach, tak. Mój patronus. Kto by pomyślał, że tyle to namiesza.

- A będziemy się uczyć wyczarowywać patronusy?

- Tak, w swoim czasie. Jeszcze jakieś pytania?

Pokręciłam głową.

- Zawsze możesz przyjść, jeśli będziesz miała jakieś wątpliwości – dodał Gainsborough dziwnie łagodnym tonem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz