Siedziałem na
zielarstwie, zanudzony niemal na śmierć. Akurat przypadał dzień wykładu, co w
gruncie rzeczy było mi na rękę, nie miałem bowiem siły się na niczym skupić
tego dnia - mogłem więc udawać, że słucham i jakoś to przeczekać.
Zdałem sobie sprawę z
tego, że ostatnie dwa miesiące przemknęły niemal niezauważenie, mimo że działo
się tak wiele. Upłynęły nam one w dużej mierze na wielokrotnych próbach
teleportacji na zajęciach w Wielkiej Sali, a Peter radził sobie z tym najlepiej
nie tylko z naszej grupki, ale i chyba z całego roku. Wraz z nadejściem wiosny
rozpoczęły się egzaminy na licencję, które Peter zdał za pierwszym razem. Mnie
udało się to za drugim, bo za pierwszym razem James rozproszył mnie swoją
głupią miną i moje włosy zostały w poprzednim miejscu. Nie było to zbyt
przyjemne doświadczenie, bowiem było mi dziwnie chłodno w głowę, ale
najważniejsze, że dałem sobie później radę.
Mimo różnych małych
wypadków i niepowodzeń, w końcu niemal wszystkim udało się zdać egzamin. Z
naszej grupy jedynie Beckett postanowiła nie podchodzić do egzaminu ponownie po
pierwszej nieudanej próbie.
Właśnie, Beckett.
Rozejrzałem się po
sali, szukając jej wzrokiem. Zazwyczaj na tych zajęciach siadała obok mnie,
jednak na tym miejscu jej nie było, bo na pewno bym to zauważył. Pomyślałem, że
może z jakiegoś powodu się gdzieś przesiadła, ale nie było jej na lekcji w ogóle.
Właściwie, na
śniadaniu też jej nie było, jak tak o tym pomyślałem. Tego poranka byłem
spóźniony i jadłem w biegu, ale na pewno odezwałaby się do mnie, gdyby tam
była.
Zacząłem się
niepokoić. Niby na pierwszy rzut oka wydawało się, że wszystko u niej okej: w
końcu chodziła na zajęcia, przychodziła na treningi, nawet czasem uśmiechnęła
się na jakiś nasz głupi żart. Ja jednak znałem ją na wylot i wiedziałem, że
dalej nie jest w porządku, a dzisiejsza nieobecność tylko mnie w tym
utwierdziła.
Widziałem przecież
nie raz, jak znika gdzieś sama i wraca z opuchniętymi powiekami, jak pomija
kolacje i wcześniej kładzie się do łóżka, mimo że nie zasypia przez kolejne
godziny, bo rano i tak jest niewyspana.
- Syriusz, możemy
pogadać? - zagadała Katie, kiedy zajęcia się skończyły.
Skinąłem głową, po
czym ruszyłem z nią przez drzwi szklarni prowadzące na zewnątrz. Było ciepło, a
słońce lekko raziło w oczy.
- Pewnie wiesz, o co
chodzi - zaczęła, gdy wokół nas nie było już nikogo. - Lily.
- Tak, wiem, że z
nią… nie jest za dobrze - powiedziałem, nie wiedząc, jak inaczej ubrać to w
słowa. - Gdzie ona jest?
- Nie wstała dzisiaj
na śniadanie. Poprosiłyśmy jednego ze skrzatów, żeby coś jej zaniósł, ale
pewnie nawet tego nie zjadła.
- Coś się stało czy…?
- Nie wiemy. Nie
chciała nic mówić. Nawet na eliksiry nie chciała przyjść.
- To już coś musiało
się na pewno stać.
- Wiem. Ale nie
potrafimy… Ona po prostu nie chce nikogo widzieć. Siedzi z zasłoniętymi
kotarami łóżka i nie wychodzi.
- Wiesz co, ja do
niej idę.
- Zaraz eliksiry…
W nieco wulgarny
sposób określiłem, gdzie w tej sytuacji mam lekcję eliksirów.
- Masz rację, Syriusz
- odparła dziewczyna. - Leć do niej. Może tobie uda się cokolwiek zrobić.
Pożegnałem się z nią
skinieniem głowy i zawróciłem w stronę szklarni, by najkrótszą drogą trafić do
wieży Gryffindoru.
Kiedy wszedłem po
cichu do dormitorium dziewczyn, zauważyłem, że kotary łóżka Lily rzeczywiście
są całkowicie zasłonięte, a na jej stoliku leży tacka z nietkniętymi kanapkami
i sokiem dyniowym. Słyszałem, że płacze, a kiedy zorientowała się, że ktoś wszedł,
jej ciche łkanie momentalnie zamilkło, zastąpione nierównym oddechem.
- Lily? -
powiedziałem cicho, zbliżając się do jej łóżka.
- Nie idę na eliksiry
jak coś - wydusiła z trudem, siląc się na zwyczajny ton.
- Nie o to chodzi.
Mogę odsunąć?
- Nie.
- Nie zostawię cię tu
samej, więc możemy porozmawiać normalnie albo przez kotarę. Jak wolisz.
Minęło kilka chwil, a
kotara rozsunęła się delikatnie na środku. Lily wyjrzała przez nią, a ja
dostrzegłem jej zaczerwienione oczy i łzy kapiące z policzków. Przetarła je
wierzchem dłoni szybko, jak gdybym i tak już ich nie zauważył.
- Ja… wiem, że jest
ci bardzo ciężko - zacząłem. - Ale nie jesteś sama. Wszyscy jesteśmy dla ciebie
i…
Moje słowa zostały
przerwane wybuchem płaczu. Odsunąłem część kotary na tyle, by móc przejść, po
czym wgramoliłem się na łóżko, siadając obok Beckett. Dziewczyna podciągnęła
nogi pod brodę, a ja przysunąłem się do niej i po prostu ją przytuliłem.
- Dzisiaj masz chyba
trochę gorszy dzień. To się zdarza. Jestem przy tobie.
Pocałowałem czubek
jej głowy, następnie opierając o nią brodę.
Siedzieliśmy przez
długą chwilę w ciszy, a ja delikatnie głaskałem jej ramię.
- Niedługo są moje
urodziny - odezwała się w końcu, ledwo wydobywając z siebie głos. Podniosła
głowę i spojrzała na mnie.
- Wiem, pamiętam.
- Mam od niej prezent
- niemal szepnęła.
- Chcesz go otworzyć?
- Nie chcę go nigdy
otwierać.
- Dlaczego?
Dziewczyna nie
odpowiedziała, wzruszyła jedynie ramionami.
- To ostatnie, co od
niej mam i…
- Jak będziesz
gotowa, to go otwórz. Jak nie, to nie. Nie zamartwiaj się tym.
Lily westchnęła.
- Ja już nie wiem, co
robić. Myślałam, że z czasem będzie lepiej, ale…
- Potrzebujesz
jeszcze czasu, to normalne - powiedziałem łagodnym tonem. - Ale nie możesz się
zamykać. To nie wpływa na ciebie dobrze.
- I tak nie mam
ochoty na nic innego.
- Chodź ze mną
gdzieś.
- Co? Nie.
- Dlaczego nie?
- Nie chcę.
- Po prostu chodź -
powiedziałem, wstając z łóżka i podając jej rękę, żeby pomóc jej się podnieść.
- Wyrwiemy się stąd. Pogoda jest dzisiaj taka, że szkoda ją zmarnować.
- Nie obchodzi mnie
ta pogoda ani…
- Wiem. Dlatego
właśnie musisz wyjść.
Dziewczyna nie
odpowiedziała, dlatego postanowiłem kontynuować:
- Nie daj się prosić.
Wrócimy, jak tylko będziesz chciała.
Lily podała mi rękę,
niemrawo podnosząc się z łóżka.
- Niech ci będzie.
- Ale najpierw musisz
zjeść śniadanie - dodałem, na co Beckett jedynie burknęła coś pod nosem,
chwytając jedną z kanapek.
Kiedy już znaleźliśmy
się przed głównym wyjściem z zamku, uprzednio ominąwszy wszystkie korytarze, na
których potencjalnie mogliśmy napotkać któregoś z nauczycieli, odetchnąłem z
ulgą.
- Mogłam zabrać
okulary przeciwsłoneczne - mruknęła Lily niemrawo, mrużąc oczy.
- Nie marudź -
odparłem, po czym chwyciłem jej rękę i pociągnąłem ją w stronę fontanny
stojącej na środku dziedzińca poprzez ścieżkę otoczoną niskim żywopłotem.
Puściłem jej dłoń, a ona - choć niechętnie - i tak podążyła za mną. Starałem
się jednak być dobrej myśli.
- Kiedyś wsypaliśmy
do tej fontanny płatki mydlane, pamiętasz?
Dziewczyna
uśmiechnęła się delikatnie.
- Tak. Trzeci rok.
- Piana była aż tam!
- machnąłem w stronę żywopłotu, a Lily zachichotała cicho. Na sam ten dźwięk
spojrzałem na nią, zadowolony, że chociaż na chwilę udało mi się ją
rozbawić.
- Proste, a efektowne
- odparła wciąż z uśmiechem, co sprawiło, że sam się ucieszyłem.
- Dokładnie. Chodź,
przejdziemy się trochę dalej - zarządziłem.
Obeszliśmy fontannę
dookoła i ruszyliśmy na zachód, w stronę zagród ze zwierzętami. Z daleka
wypatrywałem, czy nie ma w tej chwili przypadkiem jakichś zajęć, żebyśmy nie
zostali przyłapani, jednak na szczęście nikt się tam nie kręcił - wpadłem
bowiem na pewien pomysł.
- Nakarmimy
hipogryfy? Jeśli dadzą nam podejść, oczywiście - zaproponowałem.
- Możemy.
- Dobra, to chodźmy.
Dziewczyna ruszyła
truchtem przez trawę, a ja szybko ją dogoniłem i dotrzymywałem jej kroku.
Peleryna powiewała na jej ramionach wraz z jej długimi, nierozczesanymi
włosami, a ja zerkałem na nią, podczas gdy ona skupiona była na drodze. Przed
nami rysował się obraz domku profesora od Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, a
tuż za nim czekały na nas zagrody zwierząt. Kiedy jednak zbliżyliśmy się na
ledwie parę metrów od budynku, zauważyłem, że jego drzwi się otwierają.
- Szybko - szepnąłem
do Lily, nim ta zdążyła się zorientować, i chwyciłem ją za rękę, by pociągnąć
ją w bok, za ogrodzenie otaczające domek. Kucnęliśmy za nim, wciąż trzymając
się za ręce, i obserwowaliśmy.
Profesor Botting
wyszedł ze środka i ruszył w stronę furtki. Spojrzeliśmy na siebie krótko, po
czym nadal skuleni ruszyliśmy w prawo, by schronić się za rogiem. Na całe
szczęście profesor nie rozglądał się zbytnio, za to od razu skierował się w
stronę zamku, bo moglibyśmy mieć problemy.
Pozostaliśmy w tym
samym miejscu do momentu, w którym profesor oddalił się wystarczająco, by nie
zwrócić już na nas większej uwagi, po czym zerwaliśmy się z miejsca i
pobiegliśmy w stronę zagród.
- Na Merlina, to było
okropne - stwierdziła Beckett, biorąc głębszy oddech, kiedy stanęliśmy tuż obok
wybiegu dla kugucharów.
- A tam. Nie złapał
nas, więc jest dobrze.
- Ja tam się trochę
zestresowałam.
- Wyszłaś z wprawy.
Musimy coś z tym zrobić - zaśmiałem się.
Zagroda hipogryfów
była większa i znajdowała się kawałek dalej. Objąłem dziewczynę ramieniem na
krótki moment, ruszając w tamtą stronę. Lily trzymała się tuż obok mnie, a
ja zerkałem na nią kątem oka. Szła ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, nieco
zgarbiona, a jej twarz była straszliwie smutna. Nie wiedziałem, co powinienem
zrobić.
Stanęliśmy obok
ogromnej zagrody, która zacieniona była drzewami. Chociaż hipogryfy mogły
swobodnie latać po okolicy, i tak zawsze tu wracały – przyzwyczajone do
miejsca, gdzie o nie dbano i je karmiono.
- Panie przodem –
powiedziałem, otwierając przed nią drewniane drzwiczki, a Lily spojrzała na
mnie ukradkiem, przechodząc do środka i stając tuż obok wejścia. Póki co
trzymaliśmy się z dala od hipogryfów, a jedynie przeszliśmy w stronę karmnika,
obok którego postawiono wiadro z rybami. Dziewczyna chwyciła jedną z nich
opuszkami palców.
- Fuj. Czemu nie mogą
żywić się marchewkami?
Zaśmiałem się cicho,
również biorąc rybę w lewą rękę ostrożnie.
Skinąłem głową w
stronę zwierząt i wtedy razem skierowaliśmy się w ich stronę, zachowując jednak
dystans.
Jeden z hipogryfów
spojrzał na nas i podszedł bliżej, a wtedy bez słowa skłoniliśmy się nisko,
zerkając, jak na nas reaguje. Chwila ta zdawała się trwać bardzo długo, a ja
jedynie odszukałem na oślep dłoń Lily i zacisnąłem na niej palce, w razie
gdybyśmy musieli uciekać. Zamierzałem obserwować sytuację i ewentualnie
pociągnąć ją za sobą jak najszybciej. Poczułem, że dziewczyna odwzajemniła
uścisk.
- Zobacz – szepnęła,
gdy hipogryf skłonił głowę nisko ku ziemi. Ostrożnie podnieśliśmy się do pionu,
a wtedy dziewczyna ruszyła do przodu, wyswobadzając rękę i wyciągając ją w
stronę zwierzęcia.
- Łap!
Dziewczyna podrzuciła
rybę nieco niezdarnie, bowiem wciąż trzymała ją jedynie opuszkami palców,
jednak ta wzbiła się w powietrze na tyle wysoko, że hipogryf zdołał chwycić ją
dziobem. Przełknął ją niemal w całości, po czym trącił dziewczynę w wystawioną do
przodu rękę, a ona zaśmiała się cicho i pogłaskała go po grzbiecie.
- Polubił cię –
powiedziałem, po czym tak samo jak ona podrzuciłem rybę w górę. Hipogryf złapał
ją równie zręcznie.
- Chodź, też go
pogłaskasz – zarządziła, a ja nie byłem w stanie jej odmówić, widząc, jak znowu
się uśmiecha. Czułem w tamtej chwili, jakbym był w stanie zrobić wszystko, byle
tylko było jak dawniej, jednocześnie jednak zdawałem sobie sprawę z tego, że to
nie było takie proste.
Lily westchnęła
cicho, po czym wtuliła się w szyję hipogryfa, zwrócona twarzą w moją stronę.
Zamknęła oczy, a ja zauważyłem, że po jej twarzy spłynęły łzy.
- Hej – zacząłem, po
czym zacisnąłem wargi. Byłem nieco skołowany; w jednej chwili było dobrze,
jednak wtedy znowu dziewczyna musiała sobie coś przypomnieć. Hipogryf ułożył
głowę na jej ramieniu, jak gdyby chciał ją objąć.
- Spokojnie –
odparła. – Ja po prostu…
Słuchałem, co powie
dalej, jednak ona nie kontynuowała. Trwała jeszcze chwilę w tej samej pozycji,
głaszcząc hipogryfa po grzbiecie delikatnym ruchem, po czym odsunęła się. Po
jej policzkach dalej spływały kolejne łzy, jednak nie zanosiła się płaczem ani
nie łkała.
- Co mogę dla ciebie
zrobić? – zapytałem cicho, chociaż spodziewałem się odpowiedzi.
- Nic.
No właśnie.
Dziewczyna otarła łzy
rękawem i wzięła głęboki wdech.
- Wracajmy do zamku –
zarządziła, a ja jedynie skinąłem głową.
Syriusz tego dnia nie
chciał dać mi spokoju. Lekcje minęły, jednak nie poszliśmy już na żadną z nich.
Nie dość, że zmusił mnie do zejścia na obiad, to dodatkowo nakładał mi na
talerz po trochu z każdego półmiska, aż nie byłam w stanie zmieścić niczego
więcej.
- Zjadłaś tylko pół
śniadania, więc teraz musisz to nadrobić – stwierdził, kiedy zaczęłam oponować
gdzieś w trakcie tego całego procederu, dlatego ledwo wyturlałam się z Wielkiej
Sali, kiedy wszyscy już zjedli.
- Idziecie z nami
polatać? – zapytał James, kiedy szliśmy korytarzem w stronę wieży Gryffindoru.
– Umówiliśmy się z drużyną.
- Wiesz co –
zaczęłam, łapiąc się za brzuch, który lekko pobolewał mnie od ilości jedzenia.
– Chyba muszę odpuścić.
Wyobraziłam sobie
latanie na miotle w takim stanie i niestety, ale nie zapowiadało to zbyt
dobrych skutków.
- Ja też – powiedział
Syriusz nagle, a ja spojrzałam na niego, zaskoczona.
- W taką pogodę? –
zapytałam, myślałam bowiem, że akurat on nie byłby w stanie odpuścić sobie
takiej okazji. Chłopak jednak wzruszył jedynie ramionami, a następnie objął
mnie ramieniem i posłał Jamesowi spojrzenie. Ten w odpowiedzi skinął głową i
odszedł, jak gdyby porozumiewali się kompletnie bez słów. W sumie w ich
przypadku nawet mnie to nie zdziwiło.
- Chodź ze mną do
Pokoju Życzeń – szepnął Syriusz, kiedy wszyscy znaleźli się kawałek dalej od
nas. – Chciałem ci coś pokazać.
- Co takiego? –
zapytałam, zaciekawiona, jednak on pokręcił jedynie głową.
- Po prostu chodź.
Westchnęłam ciężko.
Miałam wrażenie, że robi to specjalnie – żebym tylko nie została sama. Z jednej
strony mnie to denerwowało, bo miałam ochotę zaszyć się gdzieś w samotności,
ale z drugiej… widziałam po nim, że mu na tym zależy i nie odpuści. I w jakiś
sposób to doceniałam.
Ruszyliśmy więc
korytarzem, a następnie schodami, kierując się w stronę Pokoju Życzeń. Nie
odzywaliśmy się po drodze zbyt wiele, jednak odpowiadało mi to. I tak nie byłam
zbyt rozmowna.
- Lilyanne! – zawołał
ktoś nagle, a wtedy przystanęłam, rozglądając się dookoła. Korytarz w tym
miejscu był pusty, co nieco mnie z początku skołowało. – Tutaj!
- Obraz, Lil –
powiedział Syriusz z uśmiechem, a ja spojrzałam w stronę jednej z ram wiszącej
na ścianie tuż obok miejsca, w którym się zatrzymaliśmy.
- Paracelsusie! –
zaczęłam, uśmiechając się. – Dawno się nie widzieliśmy!
- Słyszałem… wieści –
zaczął Paracelsus, po czym zacisnął usta. – Ale mam nadzieję, że jakoś się
trzymasz. Jeśli potrzebujesz…
- Jest w porządku –
odparłam prędko, nie chcąc wdawać się w tę rozmowę.
- Wkrótce sezon na
dyptam – powiedział Paracelsus, kompletnie zmieniając temat. Byłam mu za to
wdzięczna. – Tutaj kwitnie on wcześniej, niż w czerwcu. Musisz o tym pamiętać.
- Jasne. Silniejsze
działanie – powiedziałam, kiwając głową. – Będę mieć to na uwadze.
- Musimy iść –
powiedział Syriusz nagle, a ja pomachałam dłonią w stronę obrazu.
- Do zobaczenia! –
rzuciłam, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.
- Przepraszam, jeśli
wam przerwałem w nieodpowiedniej chwili – powiedział Syriusz, kiedy zniknęliśmy
za zakrętem. – Odniosłem wrażenie, że…
- Dobrze zrobiłeś –
odparłam. – Nie chciałam, żeby rozmowa zeszła na złe tory.
- Ja też. No, dobra.
Kiedy znaleźliśmy się
na korytarzu, musieliśmy poczekać, aż niektórzy uczniowie przemierzą korytarz,
tak abyśmy pozostali niezauważeni. Na szczęście nie było ich zbyt wielu, minęło
więc ledwie kilka chwil, a już Syriusz przemierzał drogę pod ścianą, by otworzyć
Pokój. Gdy pojawiły się przed nami ogromne, zdobione wrota, weszliśmy razem do
środka.
- Dobra – powiedział
Syriusz, kiedy zamknął za mną drzwi. – To tak.
- Hm?
Rozejrzałam się po
pokoju; wokół stały różne instrumenty, ustawione w okręgu, a pod ścianą stał
stary gramofon, otoczony stosami winyli. Moją uwagę zwrócił jednak czarny
fortepian, ustawiony pod ogromnym oknem, przez które padało ciepłe światło.
- Tylko wiesz… -
zaczął Syriusz, a ja zwróciłam się w jego stronę. Odniosłam wrażenie, że jest
dziwnie zestresowany. – Nie chciałbym, żeby ktoś o tym wiedział.
- O czym?
- To znaczy, nie jest
tak, że jakoś specjalnie się tego wstydzę, ale…
- Czego?
Syriusz westchnął i
złapał mnie za rękę, ciągnąc mnie w stronę fortepianu. Usiadł na ławeczce,
zostawiając mi miejsce po lewej stronie, a ja przysiadłam obok, skołowana.
Chłopak ułożył
ostrożnie palce na klawiszach, po czym zaczął grać. Choć melodia nie była mi
znana, uznałam, że była wyjątkowo przyjemna i na swój sposób delikatna.
- Nie wiedziałam, że…
- zaczęłam, gdy skończył, ale on szybko mi przerwał.
- Tak, bo zazwyczaj
wybieram gitarę – powiedział. – Ale jako dzieciak wychowany w pseudoelitarnej
rodzinie…
Momentalnie pojęłam,
o co mu chodziło. Nie lubił tego, bo kojarzyło mu się z rodzinnym domem i
rygorem.
- Kiedy zacząłeś
grać? – zapytałam, trącając losowy klawisz palcem kilkukrotnie. Sama nie miałam
pojęcia, jak na tym grać. Właściwie, nigdy nie próbowałam grać na jakimkolwiek
instrumencie.
- Jak miałem jakieś…
Cztery lata?
- Ojej –
powiedziałam, zaskoczona. – Kiedy miałam cztery lata, biegałam z patykiem,
który miał być różdżką.
Chłopak prychnął,
uśmiechając się na krótki moment.
- Tak jak powinno to wyglądać.
- Ale wiesz.
Przynajmniej masz tę umiejętność i…
- Na ogół
niespecjalnie przydatną, ale za to mogę ci coś zagrać.
- Mam wybrać?
- Tak. Ale pamiętaj,
że mam wykształcenie, ugh, klasyczne. Ale znam też dużo mugolskich utworów,
mało co tak wściekało Walburgę jak one.
Zaśmiałam się krótko.
- W sumie Walburgę
wściekało wiele rzeczy – stwierdziłam.
- Fakt.
Zwróciłam się w jego
stronę i speszyłam się nieco, napotykając jego spojrzenie utkwione we mnie.
Odchrząknęłam.
- Pamiętasz? Kiedyś
słuchaliśmy razem z twoich winyli…
- Pewnie tańca
cukrowej wróżki – odparł z uśmiechem.
- Tak! Wiedziałam, że
coś z cukrem – zaśmiałam się w odpowiedzi. – No, to co? Umiesz?
- Oczywiście, że
umiem – odparł, po czym w jednej chwili zaczął grać.
Obserwowałam go,
nieco urzeczona tym, jak potrafił szybko zmieniać dźwięki, a jednocześnie
zdawał się być niespecjalnie zaangażowany. Uniósł głowę, spoglądając przez okno
na krótki moment, a następnie znów zwiesił głowę nad klawiszami; kosmyki włosów
zasłoniły mu oczy, jednak kompletnie mu to nie przeszkadzało. Było w tej jego
grze pełno pewnej nonszalancji i niedbałości, a jednocześnie nie odbierało to
niczego samemu utworowi.
- Musisz mnie kiedyś
tego nauczyć – powiedziałam, gdy wybrzmiały już ostatnie dźwięki utworu, a
Syriusz spojrzał w moją stronę.
- Hm. W sumie
mógłbym. Ale coś za coś.
Uniosłam brew.
- Co masz na myśli?
- Załóżmy, że
będziesz mi wisieć przysługę.
- Nie brzmi to
bezpiecznie, ale załóżmy, że się zgadzam.
Chłopak wyciągnął
różdżkę i machnął nią w stronę stojącego nieopodal gramofonu; nagle zerwał się
z siedzenia, podając mi rękę. Posłałam mu pytające spojrzenie, on jednak nie
odezwał się choćby słowem.
- Co? – spytałam.
- Chodź. Jeden
kawałek.
Och.
- Nie, ja… - podałam
mu rękę, wstając, jednak nie zamierzałam zrobić tego, o co mnie prosił. – Nie
wypada mi.
- Tańczyć?
- Tak.
- A kogo obchodzi, co
wypada? – zapytał, wzruszając ramionami. – Wiem, że jest ci trudno, ale
powinnaś pozwolić sobie się śmiać i ogólnie robić, co chcesz.
- Ale co to zmieni?
- A co zmieni to, że
będziesz płakać i się zamykać?
- Może i nic, ale…
- Okej, niech to
będzie ta przysługa. Jeden taniec.
Spojrzałam na jego
twarz, która w tamtym momencie wyrażała determinację, a z gramofonu zaczęła
grać stara, mugolska piosenka, którą uwielbiałam. „Tak samo, jak moja mama”,
pomyślałam. Z jakiegoś powodu miała obsesję na punkcie tego utworu Roya
Orbisona, „Pretty woman”. Pamiętałam, jak tańczyła do niej ze mną na rękach,
kiedy miałam kilka lat. Śmiałyśmy się razem, kiedy kręciła się dokoła,
podrygując do muzyki.
- Skąd wiedziałeś, że
ta piosenka…
- Co wiedziałem?
- Moja mama ją
kochała.
- Chcesz ją zmienić?
– spytał, a przez jego twarz przebiegł cień zmartwienia. Pokręciłam głową,
chwytając go za rękę.
Syriusz uśmiechnął
się promiennie, obejmując mnie w talii. Uniósł moją dłoń nieco, jak do walca, i
zaczął delikatnie kołysać nas na boki.
- Jeden taniec –
szepnęłam.
- Tyle wystarczy.
Weszłam do klasy
Gainsborough nieco niepewnie, zastanawiając się, dlaczego byłam jedyną osobą,
która nie otrzymała listu o odwołaniu najbliższego szlabanu.
- Dzień dobry, panie
profesorze… - zaczęłam, widząc, jak profesor siedzi pochylony nad stertą
pergaminów leżących na jego biurku. Gdy uniósł na mnie wzrok, momentalnie
wstał.
- Lilyanne – zaczął,
a ja powstrzymałam się przed tym, by nie zmarszczyć brwi. Nie przypominałam
sobie bowiem, by kiedykolwiek wcześniej zwrócił się do mnie inaczej, niż po
nazwisku.
Gainsborough machnął
różdżką, a naprzeciwko biurka stanęło krzesło. Zaprosił mnie w jego stronę
gestem ręki. Podeszłam bliżej i zasiadłam naprzeciw niego, wciąż niepewnie.
Mężczyzna ponownie zajął swoje miejsce.
- Moja sowa zaginęła,
czy…
- Nie, nie zaginęła.
- Och.
- Dotąd nie było
zbytnio okazji, żeby to omówić, ale zauważyłem spadek twojej aktywności, a
nawet obecności na zajęciach. - Gainsborough spojrzał na mnie przenikliwie, a
ja milczałam, nie wiedząc, jak mogłabym się z tego wytłumaczyć. Profesor złożył
dłonie w piramidkę, opierając o nie brodę, a jego wzrok wciąż utkwiony był we
mnie.
- Profesorze, ja…
- Doskonale rozumiem,
co jest tego przyczyną, nie zrozum mnie źle – kontynuował. – Ale nie oznacza
to, że będę to popierał.
- To byłoby
niewychowawcze – mruknęłam bardziej do siebie niż do niego, jednak mój
komentarz wywołał na jego twarzy łagodny uśmiech.
- Wiem również o tym,
że Veronique nie mówi całej prawdy, jeśli chodzi o twoją matkę – stwierdził. –
Wiem, kim była.
- Ale…
- Między innymi
dlatego wolałem, żebyś przyszła sama. Wiem, że twoja rodzina naciska, żeby tego
nie zdradzać, zakładam więc, że i tobie jest to na rękę. Nie mam zamiaru
również tej informacji nikomu przekazywać.
Poczułam, że moje
dłonie drżą.
- Skąd pan… jak? –
spytałam, jednak głos ugrzązł mi w gardle i nie byłam w stanie wydusić z siebie
pełnego zdania.
- Veronique zaufała
mi z tą informacją, żebyśmy mogli ewentualnie przewidzieć ich dalsze działania.
Stracili w końcu jedną z osób, które mieli blisko nas w swoich szeregach.
Ponownie zamilkłam.
Sama nie wiedziałam, do czego ta rozmowa ma prowadzić, ponadto sama myśl o
mojej matce jako śmierciożercy była dla mnie znów nie do zniesienia.
- Kim zamierzasz
zostać po szkole? – zapytał Gainsborough po krótkiej chwili ciszy.
- Uzdrowicielką –
odparłam.
Profesor pokiwał
głową.
- A przed tą
sytuacją?
- Nie chciałam
wcześniej zostać aurorką, jeśli o to panu chodzi.
- Rozumiem.
- Ja z kolei nie do
końca rozumiem, panie profesorze. Dlaczego… - urwałam na krótki moment,
zbierając myśli. – Dlaczego o tym rozmawiamy?
- Chciałem zaoferować
ci coś, co może cię zainteresować, jeśli tylko zadbasz o naukę OPCM.
- Staram się, ale w
walce… To wszystko wygląda zupełnie inaczej. Nie potrafiłam…
- Widziałem przez
pewien moment, jak sobie radzisz – stwierdził profesor suchym tonem. Nie byłam
w stanie wyczytać z tego, czy to dobrze, czy źle.
- Był tam pan? –
zapytałam, na co Gainsborough kiwnął głową w odpowiedzi.
- Zauważyłem cię zbyt
późno, by ci pomóc, ale wtedy Veronique zabrała cię z pola walki.
- Dlaczego moja
babcia w ogóle dostała tę wiadomość? – zapytałam w końcu. Profesor zmarszczył
brwi nieznacznie. Milczał przez dłuższą chwilę, a jego mina wyrażała zawahanie.
W końcu odezwał się jedynie dwoma słowami:
- Zakon Feniksa.
- Co takiego? – zapytałam,
bowiem jego słowa dostarczyły mi o wiele więcej pytań, niż odpowiedzi.
- Jest to tajne
stowarzyszenie, które sprzeciwia się Voldemortowi. Widzę w tobie, w was,
potencjał.
- Ale ja nie
poradziłam sobie dobrze.
Gainsborough zacisnął
usta, jak gdyby zirytowany.
- Trafiłaś bez
przygotowania w sam środek walki, a jednak żyjesz.
- Udało mi się
jedynie rzucić kilka tarcz.
- Czasem wystarczy
nawet jedna, żeby znacząco zmienić przebieg walki.
- Nie nadaję się do
tego.
- Ucz się i ćwicz
zaklęcia. Ponadto wiem, że masz talent do eliksirów, a to może nam się przydać.
Zaczęłam się
zastanawiać nad tym głębiej. Nawet ja dotąd nie wiedziałam, że moi dziadkowie
są w takiej tajnej organizacji, ale poczułam, że ja również chciałabym się
przysłużyć temu celowi. Towarzyszył mi ogrom wątpliwości; moje serce wyrywało
się, by się zgodzić, jednak rozum przypominał przebieg tamtej walki, moje łzy,
panikę i niemoc. Ciało upadające na mnie bezwładnie. W końcu moją mamę z
pustym, martwym spojrzeniem.
- Nie musisz
decydować teraz. I tak nie zamierzamy wpuścić dzieciaków do walki. Ale kiedy
skończysz szkołę, będziesz pełnoletnia…
- To dlaczego mówi mi
to pan teraz? – przerwałam mu.
- Pracujemy nad tym,
żebyście w razie czego byli na to gotowi.
- Tylko… Dlaczego
akurat my?
Gainsborough wzruszył
ramionami.
- Jesteście może
niezbyt posłuszną grupą, ale za to cholernie zdolną. Każdy z was ma inne umiejętności,
które zgrywają się w pewną całość. Ja dbam o to, żebyście poszli w dobrym
kierunku.
- Czyli nasze
szlabany…
- Dokładnie. Nie ma
sensu marnować czasu na szorowanie podłogi szczoteczką do zębów.
- A poza naszym
szlabanem, czy inni uczniowie też są poinformowani? Czy ktoś inny będzie…
- Nie. Nie zdradzaj
tego, co wam powiedziałem, nikomu spoza waszej grupy. Ale w swoim czasie,
raczej prędzej niż później, sam dokładnie opowiem o wszystkim twoim
przyjaciołom. Pozwolę im podjąć decyzję, ale w tym momencie chcę wiedzieć, jaka
jest twoja.
- Będę się przykładać
– powiedziałam, choć obrazy walki wirowały w mojej głowie. – Chcę pomóc.
Jakkolwiek mogę.
Profesor skinął
głową.
- W takim razie widzę
cię na najbliższej lekcji – powiedział, wstając. - I każdej następnej.
- Tak jest – również
wstałam, pojmując, że w ten sposób profesor kończy nasze spotkanie. Jednak w
tamtej chwili, jedna rzecz wpadła mi do głowy.
- Profesorze, mam
jeszcze jedno pytanie.
- Słucham.
- Ten patronus,
który… przekazał wiadomość?
- Ach, tak. Mój
patronus. Kto by pomyślał, że tyle to namiesza.
- A będziemy się
uczyć wyczarowywać patronusy?
- Tak, w swoim
czasie. Jeszcze jakieś pytania?
Pokręciłam głową.
- Zawsze możesz
przyjść, jeśli będziesz miała jakieś wątpliwości – dodał Gainsborough dziwnie
łagodnym tonem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz